wtorek, 29 lipca 2008

...

A dziś jedno z dzieci zrobiło na moich zajęciach kupę...

Na krzesełko...

A że było bez majteczek... bo wcześniej zrobiło siusiu...

Kupa była na krześle...

I spadła...

I malutka Susanah natychmiast w nią wbiegła...

niedziela, 27 lipca 2008

Through The Bamboo Forest (Bamboo Sea in The South of Sichuan)

W środę pani dyrektor stanęła w drzwiach biura zagranicznych nauczycieli i z groźną miną wyartykułowała swoim chrapliwym głosem kilka szybkich zdań. Jedynym, co zrozumiałam było moje imię powtarzane średnio co pięć słów. Denna sprawnie przetłumaczyła, że muszę zdecydować, czy jadę w weekend na wyjazd integracyjny ze wszystkimi pracownikami przedszkola. Pomyślałam o pizzy, którą planowałam zjeść w centrum Chengdu w sobotę, ale powiedziałam, że chętnie pojadę i teatralnie pokiwałam głową na wypadek, gdyby mój chiński zawiódł.
O piątej rano w sobotę zapakowałam śniadanie do papierowej torby i powlekłam się na umówione miejsce. Dwa autokary już czekały.
Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do prowincji Yunnan (skąd pochodzi dobrze wszystkim w Polsce znana czerwona herbata, która mi osobiście przypomina zapachem stajnię), zjedliśmy obiad i
już około trzynastej byliśmy w wodnym parku, którego główną atrakcją miał być basen z ogromnymi falami.
Kiedy zobaczyłam Chińczyków stojących w kolejce po kamizelki ratunkowe, nie wiedziałam czego się spodziewać. Za chwile cała grupa stała w wodzie po pas, wszyscy ubrani w pomarańczowe kapoki, niektórzy dodatkowo w dmuchane koła. Zawahałam się przez moment, ale nie znalazłam sensu w zakładaniu kamizelki. Wchodząc do basenu ot tak sobie, wywołałam sensacje. Większe niż zdziwienie Chińczyków na mój widok, było moje zdziwienie, gdy okazało się, że w niemal całym basenie mam grunt... Coś jest nie tak, pomyślałam, ale szybko porzuciłam tę obawę, tłumacząc sobie płytkość basenu ogromnymi falami, na które czekaliśmy.
Czekaliśmy...
I czekaliśmy...
I czekaliśmy...
W pewnym momencie około stu stojących (sic!) w wodzie osób zaczęło odliczać, a z najodleglejszego końca basenu zaczęła wznosić się fala. Wszyscy Chińczycy, trzymając się za ręce, utworzyli kilka wielkich kół i zaczęli piszczeć, jak dzieci w kolejce górskiej. Wyłamałam się z towarzystwa, bo co jak co, ale piszczenie to nie mój styl i razem z jednym jedynym chłopakiem, który nie nosił kamizelki, popłynęliśmy w stronę fali. Nie była zbyt duża, ot, wystarczająca na chwilę zabawy. Za nią przyszły dwie mniejsze i... to był koniec.
Emocje w basenie sięgnęły zenitu i zdawało się, że te pół godziny, które upłynęło, zanim pojawiły się kolejne trzy fale, uratowało ludzi przed niebezpiecznym dla zdrowia nadmiarem ekscytacji...
Więc tak pływają Chińczycy. Może więcej niż na uczeniu angielskiego zarobiłabym ucząc pływania?

Dla mnie największą atrakcję tego dnia stanowił basenik, w którym moczących się w gorącej wodzie
podgryzają małe rybki, co podobno ma zbawienny wpływ na skórę.

Niedziela podobała mi się zdecydowanie bardziej, bo po kolejnych kilku godzinach w autokarze odwiedziliśmy bambusowy las na południu Syczuanu, ten sam, który zagrał w boskich scenach z "Przyczajonego Tygrysa, Ukrytego Smoka" i "Domu Latających Sztyletów". Niestety podążyliśmy skomercjalizowanym turystycznym szlakiem, wzdłuż którego węszący zysk sprzedawcy ryżu, herbaty i amuletów ze sztucznego jadeitu rozłożyli swoje kramy. Mogło być lepiej, ale widoki i tak były piękne. Zastanawiam się tylko, czy może istnieje jakiś inny sposób na podziwianie bambusowego lasu i jeśli to tylko możliwe, podejrzewam że wrócę tam z plecakiem, aby pospacerować z dala od kupującego wszystko, co na jego drodze, tłumu turystów.





czwartek, 24 lipca 2008

War Time

Przychodzi taki czas, w którym nie ma miejsca na litość. Wypowiedziałam wojnę moim współlokatorom.

Na pierwszy ogień poszły osy (a może pszczoły?), które założyły gniazdo w szparze między ramą okienną a skrzydłem. Gniazdo nie było duże, osy za to tak. Ich szara sadyba przywodziła na myśl jakiegoś obcego, kiszkowato-nerkowata w kształcie przywarła do rogu okna. Gdy je otwierałam, mogłam dokładnie się przyjrzeć, jak pracowite stworzenia rozbudowywały fortecę. One też mogły mi się przyjrzeć, co więcej mogły rzucić okiem na mój pokój i zdaje mi się, że robiły to chętnie, z miną konkwistadora. Kupiłam więc mopa.

Długi bambusowy kij wydawał się odpowiednim narzędziem zagłady, ale kiedy Denna zobaczyła gniazdo, stwierdziła, że te właśnie osy są bardzo niebezpieczne a ich ukąszenia bolesne. Poszłyśmy po strażnika, który uzbrojony w gumowy płaszcz i wielką miotłę przystąpił do anihilacji gniazda. Przyznać tu muszę, że przygotowywał się do tego co najmniej, jakby miał walczyć z hordą Hunów. Tak czy inaczej, po kwadransie otwarły się drzwi mojej sypialni i strażnik, cały mokry pod gumowym płaszczem, oświadczył, że gniazdo zrzucił, a osy pofrunęły het. Poczęstowałam wojaka papierosem (nadal Chmirka Dymu) i pożegnaliśmy się w poczuciu triumfu.

Następnego dnia w moim ulubionym sklepie na rogu dostrzegłam ogromną butlę jaśminowego środka przeciw insektom. Natychmiast pomyślałam o rodzinie żuko-karaluchów zamieszkującej moją pralkę. Długo oglądałam specyfik, ale kiedy zobaczyłam rysunek przedstawiający martwego żuko-karalucha ze smętnie wystawionymi do góry kończynkami, zmiękło mi serce i odłożyłam truciznę na półkę.

Kiedy cała rodzina z pralki wybrała się wieczorem na przechadzkę po przedpokoju, pakt o nieagresji został zerwany. Rano uzbroiłam się w jaśminową trutkę i kilka razy nieśmiało psiknęłam w środek pralki. Na szczęście żuki potraktowały to jako strzał ostrzegawczy i dwa z nich szybko się ewakuowały, złapałam je więc do szklanki i wypuściłam na balkonie. Za żukami podążył tłusty pająk, któremu chyba trutka zdążyła zaszkodzić, bo powłóczył jedną nogą, ale po chwili też był bezpieczny na balkonie. Mam nadzieje, że reszta społeczności z pralki szybko pójdzie po rozum do głowy i wywędruje, jutro bowiem strzałów ostrzegawczych już nie będzie.

Co do os, kilka z nich naiwnie wróciło, by odbudować swą twierdzę. Kierując się słowami Arturo, który powiedział, że przed odgryzieniem mi głowy osy powstrzymuje tylko ich rozmiar, obwicie spryskałam całe towarzystwo. Część zdążyła uciec po pierwszej salwie, za to najbardziej zaciekli wojownicy znaleźli jaśminową śmierć.

Chwała poległym.


Przedwczoraj przeprowadziłam się do nowego mieszkania. To odbicie lustrzane mieszkania Arturo, z tymże nie na pierwszym, a na czwartym piętrze. Możemy machać do siebie z balkonów, a gdyby zaszła potrzeba nawet się usłyszeć. Jak do tej pory potrzeba nie zaszła.

Przez dwa tygodnie dzielenia lokum z Arturo dokonałam znaczącego odkrycia. Sprawa ma się mniej więcej tak – kiedy twój budzik dzwoni o szóstej trzydzieści, osoba homoseksualna płci męskiej, dla uproszczenia gej – jest w łazience. Kiedy twój budzik dzwoni o siódmej, osoba homoseksualna płci męskiej, dla uproszczenia gej – jest w łazience. Kiedy twój budzik dzwoni pół do ósmej – cholerny gej nadal jest w łazience. A kiedy lepiej ogolony niż twoje nogi kiedykolwiek wychodzi z rzeczonej łazienki uśmiechnięty i szczęśliwy, ty właśnie spóźniłaś się do pracy. Tu właśnie leży źródło homofobii1, względnie mizoginii, choć mój umysł o wąskich horyzontach z większą łatwością zaakceptuje zajmującą mi łazienkę kobietę, niż mężczyznę.

Myślę, że moja przeprowadzka dodatnio wpłynie na stosunki z Arturo.

Niezależnie od pochodzenia, płci, wieku, wyznania i orientacji seksualnej – człowieku, nie zajmuj mi rano łazienki!

1 O ile badania na grupie liczącej jednego badanego można uznać za miarodajne

środa, 23 lipca 2008

Chmurka Dymu

Po południu

W herbaciarni na ulicy Tian Sheng Cośtam Lu siedzę, popijam zielonkawy napar i palę eleganckie papierosy Chmurka Dymu. Dostałam paczkę przedwczoraj, w ramach poczęstunku od szefa. Bardzo ucieszył się, gdy powiedziałam, że wcześniej paliłam Czerwoną Śliwę, bo Śliwa jest ponad dziesięciokrotnie tańsza od Chmurki, co wyniosło jego dar na wyżyny hojności. Co kraj, to obyczaj. Bardziej od paczki fajek interesowało mnie czternaście dań, które po kolei wjechało na stół podczas eleganckiej kolacji i sześciesięcioprocentowa chińska wódka.



Wieczorem

Leżę na łóżku w paskudnym mieszkaniu i słucham burzy za oknem. Ulewa daje wytchnienie od upału, który nie chce zelżeć, od kiedy przyjechałam do Chin.

Zawsze wydaje mi się, że burze są po to, żeby przypominać ufnym w swoje siły ludziom, że choć mieszkamy w pozornie bezpiecznym mieście, to natura rozdaje karty i jeśli będzie kapryśna, zapłacimy wysoką cenę za budowanie zuchwale strzelistych wieżowców. Tak jak dwa miesiące temu, tuż przed moim przyjazdem, gdy największe zarejestrowane w historii ludzkości trzęsienie ziemi pogrzebało tysiące ludzi pod gruzami. „Moje” Longquan nie ucierpiało bardzo, ale wczoraj do drzwi zapukał przerażony sąsiad pytając, czy czułam w nocy wstrząsy. Nie, nie czułam żadnych wstrząsów.

Idę zapalić na taras. Niebo rozświetlane błyskawicami będzie stanowić idealną oprawę dla mojego drogiego papierosa marki Chmurka Dymu.

Wstrząsy podobno były silne. Jeśli prawdziwe trzęsienie ziemi znów się wydarzy, prawdopodobnie zginę, niczego nie zauważywszy. Mój świat trząsł się bez przerwy przez dwadzieścia lat i dodatkowe kilka stopni w skali Richtera może łatwo umknąć mojej uwadze.

poniedziałek, 21 lipca 2008

To nie bajka, to tylko Chiny. (Aparat jednak mnie kocha!)






Chcesz schudnąć? Wyjedź do Chin.
Chińskie jedzenie jest z reguły smaczne, ale zawsze jest go za mało. Co więcej, najatrakcyjniejsze w oczach Chińczyków kąski to te, które biały człowiek z odrazą wyrzuca do kosza. Kości, chrząstki, łój... Smacznego.
Pozostaje mi serwowany na zimno makaron, ryż smażony z jajkiem, no i moje ulubione grillowane patyczki. Potrawą, którą zazwyczaj żywią się Amerykanie jest tu kurczak z orzeszkami ziemnymi w sosie o głębokiej, brązowej barwie. Poezja.
Parę dni temu na oficjalnej i bardzo eleganckiej kolacji z szefostwem zakochałam się w pękatej rybie podawanej w całości, z chrupiącą skórką ponacinaną wzdłuż i wszerz. Białe mięso było idealnie delikatne, a przyprawy na wierzchu wyraziste. Wspominam z tęsknotą i rozrzewnieniem.
Wszystko jest dobrze i pod kontrolą tak długo, aż Chińczycy nie postanowią zaimponować obcokrajowcowi swoją bogatą kulturą kulinarną. I tak oto na stół wjeżdża słynna potrawa "Smok walczy z tygrysem", czyli wąż i kot pieczone w całości, podane na jednym półmisku. Specjał ten jest drogi, wykwintny i podawany od święta. Dzięki Bogu. Głowa królika nie jest już tak wykwintna i niestety zdecydowanie bardziej popularna. Moja rzeczowa mama, gdy opisałam jej te potrawę spytała "Głowa? Ale dlaczego tylko głowa?". No jak to dlaczego? A dlaczego w Polce podajemy carpaccio tylko z polędwicy? Bo to najlepsza część!

Idę rozejrzeć się za jakimś obiadem. Może do Dico's?

wtorek, 15 lipca 2008

Trzecie Oko


Panie i Panowie, oto wreszcie mam mój aparat. Nie rozgryzłam jeszcze wszystkich jego funkcji, mimo że nie jest to skomplikowana lustrzanka, ale malutka cyfróweczka. Tak czy inaczej, kocham mojego Kodaka Z812IS i mam nadzieję, że on też będzie mnie kochał.


Szanghajskie marzenie i ja. Tak podjeżdżam pod mieszkanie.


Przeciwległy róg skrzyżowania.


Na targu można kupić wszystko i tanio!


A to już w centrum Longquan.


Tak się płaci za rikszę.


Arturo niepedagogicznie pali przed przedszkolem.

Oby mała Susanah nie wpadła w szpony nałogu... ;)


Z moją ulubioną klasą i przebiegłą Monicą na kolanach.

sobota, 12 lipca 2008

u pand i u fotografa

Nie ma ucieczki przed Aieseciem. Już myślałam, że na dobre dałam nogę z korporacyjnych szpon, ale płonne moje nadzieje – Sammy z LC BJTU (dla nie wtajemniczonych skrót ten oznacza komitet lokalny w Pekinie) akurat szczęśliwie przyjechał na wakacje do Chengdu i może się ze mną spotkać. Kaszana – pomyślałam – i chcąc nie chcąc umówiłam się na sobotę.

Wstałam dzielnie o dziewiątej, zgarnęłam słownik elektroniczny i mini-rozmówki i takoż uzbrojona ruszyłam do boju. Złapałam rikszę i po kwadransie machania rękami, pisania znaków palcem w powietrzu i pokrzykiwania udało mi się wytłumaczyć, że chcę na dworzec. Pan rikszarz naciągnął mnie na niebotyczną kwotę ośmiu yuanów, ale zadowolona z dotarcia na miejsce nie miałam zacięcia do targów. Na dworcu udało mi się nie zrobić z siebie idiotki, kupiłam bilet na stację Shin Nan Men i wsiadłam do autobusu. Gdy okolica zaczęła wyglądać, jak centrum, zajrzałam do słownikia i dukając spytałam siedzącej obok dziewczyny, czy to mój przystanek. Twój, twój, to tu. Wysiadłam. Oczywiście przystanek nie był mój, tylko nazwa podobna. Pokrwieństwo nazwy miało wszakże swoje źródło w pokrewieństwie położenia i po krótkim spacerze znalazłam spory dworzec. Niestety żaden napis nie określał go jako stacji Shin Nan Men, ale zagadnięci przechodnie podtwierdzili, że to z całą pewnością właśnie tu. Cóż mogłam zrobić, pozostało mi liczyć, że tym razem to nie pomyłka. Do spotkania z Sammym zostało mi jeszcze pół godziny, skoczyłam więc do Dico's, chińskiego odpowiednika McDonalda. Pokrzepiona hamburgerem z orientalnie smakującym kurczakiem wróciłam na stację i ku mojemu zaskoczeniu chłopak w czerwonej koszulce Aiesec zawołał mnie po imieniu.

Powiedzieć, że Sammy mówi po angielsku, było by dość odważnie. Byliśmy w stanie dokonać prostego aktu komunikacji, ale bardziej skomplikowane rozmowy jakoś się nie kleiły. Brat Sammy'ego nie mówi po angielsku w ogóle i nie ma też angielskiego imienia, mogę tylko zgadywać, że jego chińskie imię powinno się zapisywać Huang. Niewątpliwą zaletą Huanga jest klimatyzowany samochód, do którego wsiedliśmy i pomknęliśmy w stronę ośrodka badawczego pandy wielkiej.

Kiedy przybyliśmy na miejsce panda wielka spała. Spały też małe pandy, czyli młode pandy wielkie, spała też panda mała, czyli rudo-czarny kot, taki sam, jaki mieszka w warszawskim zoo. Młodych pand małych (pand małych do kwadratu?) nie było.



Myślałam, że nie spotka mnie już nic dziwniejszego tego dnia. Myliłam się. Po spacerze po uroczych zakątkach Chengdu i obiedzie składającym się z tradycyjnych syczuańskich dań zostałam zaprowadzona do narzeczonej Huanga i przez trzy godziny czesano mnie, malowano i robiono mi zdjęcia w studiu... Zdjęcia rewelacyjne nie wyszły, ale zabawa była przednia. Sammy miał coś do załatwienia i po raz pierwszy zostałam wśród ludzi zupełnie nie znających angielskiego. Nie wiem, jak to możliwe, ale gdzieś między eyelinerem a pudrem, czy może akurat kiedy suszono mi włosy, zaczęłam rozumieć pojedyncze słowa, aż w końcu proste zdania. Na nowo uwierzyłam, że nauczę się tego przedziwnego języka.

Oczywiście uciekł mi ostatni autobus do Longquan. Zatrzymałam taksówkę, wytargowałam cenę i ruszyliśmy. Nie znam adresu mieszkania Arturo, musiałam pokierować kierowcę. I... bez najmniejszych trudności wytłumaczyłam mu, gdzie chcę jechać. Po chińsku! Kiedy zachęcony moją wymownością zagadną mnie z prędkością karabinu maszynowego wymamrotałam tylko „ting bu dong”, czyli „nie rozumiem”, ale i tak wysiadłam bardzo zadowolona z siebie.

Zapomniałam dodać, że cieszę się ze spotkania z Sammym i jego bratem, bo bez nich prawdopodobnie nie odważyłabym się na włóczęgę po Chengdu. Zachęcona dzisiejszym sukcesem, na przyszłość będę już bardziej odważna. W końcu minął już tydzień, odkąd mieszkam w Syczuanie:)



Ja i Sammy pod pomnikiem pand.



Bambusy.



Tak śpi panda wielka.



Tak śpi panda mała.



Bracia.








Cztery lata przerwy i prawe ramię i ręce i noga i ech... Bu hao de, bu hao..



Charlize? Lepiej mi idzie wyglądanie ładnie niż wu shu niestety... A na ładnie wyglądanie teraz już też trochę późno.




Z ekipą od make-upu, ciuchów i fryzury.



Ciągle nie rozwiązałam problemu aparatu fotograficznego. Chyba zdecyduję się na eBay, czyli na fajne fotki muszę jeszcze trochę poczekać. A te wszystkie stragany, mężczyźni grający w chińskie szachy, uśmiechnięte dzieci, zielone listki miłorzębu i cała armia robali aż krzyczą, żeby je sfotografować...

Myślę, że nie powinnam opisywać wszystkiego tego samego dnia, którego się dzieje. Mam dziwne wrażenie, że moje posty czyta się jak chaotyczne sprawozdanie sportowe...

piątek, 11 lipca 2008


W przedszkolu zaczynam o 9 rano. Powinnam pojawić się w pół godziny wcześniej i zająć się tak zwaną pracą biurową. Mój kapitalistyczny umysł nie zgadza się na sztuczne nabijanie godzin i ostentacyjnie przekraczam próg przedszkola za pięć dziewiąta. Przełożeni nie narzekają, w ich mniemaniu jestem dość piękna, aby zdaje się samo to było dobrym powodem do wypłacani mi wysokiej jak na chińskie standardy pensji. Tym razem kapitalistyczny umysł nie protestuje, nie mam zamiaru buntować się przeciw traktowaniu mnie jako luksusowego elementu wyposażenia elitarnego przedszkola. Od jedenastej do pół do trzeciej mam przerwę, którą spędzam na siłowni lub basenie. Kończę pracę przed siedemnastą i najchętniej znów pobiegłabym ćwiczyć, ale kolano i kilka innych trzeszczących stawów przypominają mi, gdzie moje miejsce. W ten sposób sprowadzona do parteru wracam do mieszkania, po drodze zaliczam makaron, biorę prysznic i raczę się herbatą, która równie dobrze smakuje w brzydkim mieszkaniu, jak w brzydkiej herbaciarni. Jak głosiła dobrych dziesięć lat temu polska reklama – czysty zysk, po co przepłacać. Następnie dbam o swoją edukację i włączam film na dvd (dziś poszedł ostatni z szóstki filmów z Jetem Li - „Fist of Legend” - polecam tylko prawdziwym fanom talentu i urody Jeta). I tak oto nadchodzi wieczór.


Wieczór to zdecydowanie najbardziej ekscytująca część mojego dnia. Temperatura spada o kilka stopni i można wyjść na dwór. Poczułam się już nieco bezpieczniej i oswojona przestrzeń w promieniu kilkuset metrów od środka mojego świata, czyli trójkąta wyznaczonego przez przedszkole, mieszkanie i siłownie przestała mi wystarczać. Wsiadłam na rower i postanowiłam dokonać samodzielnego rekonesansu większej części Longquan. To, że przeżyłam jazdę wśród innych rowerów, samochodów, riksz, trójkołowych ciężarówek i skuterów zawdzięczam chyba przypadkowi, albo kociemu instynktowi wywołanemu przez butelkę wypitego piwa. W każdym razie nic mnie nie rozjechało i mogę donieść z linii frontu, że wszystko w miarę pod kontrolą.


Moje dzisiejsze odkrycie to balkony. W Chinach wszytko jest inne, reguła nie omija nieczego. Inaczej niż swoi europejscy krewni, tutejsze balkony to nie bezużyteczne kawałki podłogi smutnie wystające poza fasadę budynku, to prawdzie wiszące ogrody przedzierające się przez zardzewiałe kraty, to dobódówki do mieszkań, przedłużenie przestrzeni życiowej o każdy możliwy do zagarnięcia centymetr. Na zawnątrz krat na specjalnych uchwytach stoją klimatyzatory, rowery, suszy się pranie. Wszystko to nadaje blokom mieszkalnym klimatu fantastycznych kolonii rodem z nigdy nie nakręconej części „Mad Maxa”.


Najdziwniejsze jest to, że tylko mnie cokolwiek dziwi, że jestem jedyną osobą, która zwraca uwagę na balkony i setki innych dziwactw, które wcale nie są dziwne, tylko to ze mną jest coś nie tak, skoro poświęcam im tyle uwagi. Dla mieszkańców tego dziwnego świata to właśnie ja jestem jedynym dziwactwem. Nie wiem nawet, czy po jedzeniu wstać i płacić, czy użyć jakiegoś nieznanego mi jeszcze magnetyzmu i przywołać sprzedawcę do siebie. Nie wiem, jak przeliczyć chińskie jednostki wagi na europejskie. Nie wiem, jak skorzystać z toalety.


Stan niewiedzy bardzo mi odpowiada, niczego się ode mnie nie wymaga, kiwa się tylko głową na mój widok i tłumaczy mi się wszystko bardzo drobiazgowo. To, że nic nie rozumiem z tych objaśnień nie zraża prawie nikogo.


A teraz pójdę na taras i broniąc się wahlarzem przed komarami spróbuję zamieścić powyższego posta.

czwartek, 10 lipca 2008

codzienność mi się podoba

Próba załatwienia z przełożonymi kwestii wynajmu mieszkania rozstroiła mnie do tego stopnia, że po pracy byłam zbyt głodna, żeby iść do upragnionej sauny. Przedszkole jest bardzo blisko od osiedla, gdzie teraz mieszkam, zbyt blisko by brać rower, namówiłam więc Arturo na przechadzkę w stronę straganu z grillowanymi różnościami. Droga do niego wiedzie przez główną handlową ulicę Longquan. Nie jest to centrum, ale to właśnie tutaj około trzynastej powstaje swojego rodzaju bazar. Tu wczoraj kupiłam parę adidasów za 25 juanów. Dobra cena.

Napełniwszy żołądek grillowanym mięsem, warzywami, wszelkiego rodzaju flakami i morskimi paskudztwami, rozejrzałam się wśród straganów. Od razu wpadł mi w oko słomkowy kapelusz z szerokim rondem i przypomniała mi się bohaterka filmu „L'amant”. Sprzedawca poinstruował mnie, że kapelusz przeznaczony jest dla mężczyzn, tym prędzej dobyłam więc z porfela cztery yuany i wsunęłam kapelusz na głowę.

Mieszkańcy Longquan ledwo przyzwyczailili się do laowai kupującej warzywa na sztuki, a ta wariatka teraz paraduje po mieście w męskim kapeluszu.

Nie tylko dla mnie to w jakimś sensie jest koniec świata.


W poszukiwaniu połączenia z internetem usiadłam na tarasie w mieszkaniu Arturo i popijam z plastikowego kubka jaśminową herbatę. Upalne powietrze przestało być idealnie nieruchome już dzisiejszej nocy, później kilka wielkich kropel deszczu spadło koło czternastej, a teraz gdzieś poza granicami Longquan czai się burza i gdy tylko zapadnie zmrok rozpęta się coś, czego w Polsce nigdy nie widziałam, a co miałam okazję przeżyć pierwszej nocy w Pingguo.

Tuż przed moimi oczami przeleciała niebieska ważka. Mam nadzieje, że to znak zapowiadający ulewę. Cztery dni temu skuszona słońcem usiadłam na tarasie rozkoszując się gorącem. Tego samego wieczora czułam się jak po wypiciu kilku setek wódki bez należytych odstępów. Myślę, że kupno kapelusza ma też swoje praktyczne uzasadnienie...

Longquan to kilka osiedli takich jak to, w którym usytuowane jest mieszkanie Arturo, dwie, czy trzy ulice, pełne straganów, kilka sklepów w stylu zachodnim (centrum) i osiedle z moimi ukochanymi basenem i siłownią. Kontrast jest oczywisty.

Plujący co chwila flegmą sprzedawca zabija listewką muchy. Muchy, niepomne zagrożenia, spokojnie przechadzają się po kapiących od tłuszczu kawałkach mięsa. Mięso wisi na metalowych hakach i wydziela odór, który przyprawia o zawrót głowy.

Przy drzwiach do basenu śliczna dziewczyna ubrana w śliczny mundurek wskazuje mi drogę dłonią w idealnie białej rękawiczce, a przy przebieralni dostaje idealnie biały ręcznik. Z pozoru – wszystko jest idealnie. Dopiero po chwili można dostrzec, że całe osiedle z basenem, to w rzeczywistości twór bardzo chiński. Za nie więcej niż pół roku żadna z eleganckich szafek w przebieralni nie będzie się zamykać, a kafelki na dnie basenu będą groziły skaleczeniem. Minie jeszcze kilka lat, nim Chińczycy zorientują się, że luksusu nie da się udawać.


Nie wiem, co sprawiło, że Longquan mnie urzekło. Może to porównanie do paskudego Pingguo, a może to, że śmiejący się na widok blondynki w kapeluszu mieszkańcy są w gruncie rzeczy bardzo mili. Kobieta, od której prawie codziennie kupuję miskę pysznego makaronu, zawsze nakłada mi podwójną porcję i patrzy uważnie, czy wszystko zjadłam. Młode przedszkolanki koniecznie chcą mnie wyciągnąć na zakupy, starają się mówić po angielsku i chętnie tłumaczą mi wszystko, czego nie rozumiem po chińsku (nie rozumiem większości oczywiście).

Na prawdę mi się tu podoba i ani trochę nie żałuję przyjazdu. Kupiłam za równowartość dolara sześć filmów z Jetem Li. Idę oglądać kolejny. Później od razu zasnę, bo rano muszę przywitać przy drzwiach przedszkola małe skośnookie stworzonka, które na mój widok wołają „Sofi-mama!”.

Moja chińska sielanka.


Chciałabym napisać, że spadły pierwsze krople deszczu, niestety nic takiego się nie stało i nadal jest upalnie. Ale burza przyjdzie, nie tylko niebieska ważka, ale i ból kolana upewnia mnie, że to kwestia kilku godzin.


(niewiele brakuje mi do szczęścia. boże narodzenie za pięć miesięcy...! :*)


niedziela, 6 lipca 2008

foto

Wczorajsza wyprawa do centrum zaowocowała rozczarowaniami - Arturo nie spodobał się klub, do którego dotarliśmy po dwóch godzinach poszukiwań, a ja dostałam prawdziwych drgawek na widok cen aparatów fotograficznych (około dwukrotnie wyższych niż w Polsce). Czy to możliwe? Wysyłanie aparatu z Polski do Chin byłoby chyba największym absurdem, jaki można sobie wyobrazić. Zdawało mi się, że powinno być odwrotnie... Mój aparacik naprawdę nie nadaje się do niczego.

Przez sprawę aparatu chodzę na prawdę wściekła.



Poniżej kilka zdjęć z Pingguo. Jak bardzo cieszę się, że nie musiałam tam zostawać. Longquan jest zdecydowanie bardziej w moim guście.



Przedszole. Okropny moloch, paskudztwo z zewnątrz, wewnątrz śmierdzące stęchlizną.

Widok z okna mojego tymczasowego mieszkania. Na zdjęciu ma jakoś więcej gracji niż w rzeczywistości...

Na prawde obskurne centrum Pingguo.


Teraz czekam tylko na to, aż dorwę w miarę dobry nowy aparat i dla kontrastu będę mogła wrzucić widoczki z mojego uroczego Longquan. Do tego czasu lepiej się do mnie nie zbliżać. Jestem na prawdę zła...

Acha, zapomniałabym. Ja i mój dostęp do internetu, murek na pierwszym piętrze. Oczywiście tylko w nocy, bo w dzień jest tam zbyt gorąco. To już Longquan, ale niestety cały czas nie na swoich śmieciach. Ech...




I jeszcze Chengdu nocą. Ja i Tony Leung. I to by było na tyle jeśli chodzi o randki w Chinach xD Niestety dla Arturo okazało się zbyt skomplikowane zrobienie zdjęcia z tej perspektywy, o którą mi chodziło...


Idę na siłownię. W przeciwnym razie poziom mojej złości przekroczy dopuszczalne limity i wydarzy się jakaś katastrofa.

piątek, 4 lipca 2008

Wystarczyły niecałe dwa dni od mojego przyjazdu, a wiadomość o złotowłosej laowai obiegła już chyba miasto. Nikt nie zwraca na mnie szczególnej uwagi, jestem już jakby przezroczysta. Przynajmniej dziś tak się czuję i mam nadzieję, że to nie zbieg okoliczności i że tak już zostanie.

Znalazłam maleńką siłownię w nowo wybudowanym, jeszcze nie zamieszkałym osiedlu o koszmarnej nazwie w rodzaju „Szczęśliwe Błękitne Wybrzeże” czy „Perłowa Amerykańska Przystań”. Chińczykom kojarzy się to chyba z zachodnim luksusem, dla mnie to tylko nieudana próba zafałszowania sytuacji tego kraju. Tak czy inaczej, przy drzwiach dwornie zasalutował mi strażnik, a piękność w mundurku i białych rękawiczkach oprowadziła mnie od wejścia przez bieżnie i rowerki aż po nowiutkie toalety. Jeśli jest tu siłownia (i kryty basen!), chyba mogę tu żyć.

Wracając na różowym Szanghajskim Marzeniu zatrzymałam się na zieloną herbatę, kupiłam jajka i arbuza na śniadanie. Wszyscy chyba już zrozumieli, że laowai chce się uczyć chińkiego i wzajemnie pokazujemy sobie różne przedmioty – ja powtarzam po chińsku i staram się chłonąć lokalny akcent, oni powtarzają po angielsku, wyraźnie zadowoleni z tej wzajemnej lekcji.

Brakuje mi tylko własnego mieszkania, na szczęście odpowiedzialny za mnie chłopak z Komitetu Lokalnego Aiesec w Pekinie, dowiedziawszy się wczoraj, że dziele lokum z innym nauczycielem, wpadł w prawdziwy szał i zdaje się, że już w poniedziałek przyciśnie moich tutejszych przełożonych.

Mój współlokator to spokojny Meksykanin, miły chłopak, z którym absolutnie nie mam o czym rozmawiać, nie licząc komentowania urody chińskich amantów. Mimo że Arturo jest bardziej dziewczęcy ode mnie, postanowiliśmy zakomunikować w firmie, że to bardzo krępująca sytuacja dla nas obojga, mieszkać z przedstawicielem płci przeciwnej. Mamy nadzieje, że przyspieszy to proces poszukiwania mieszkania dla mnie. Poprzednie, usytuowane na trzynastym piętrze najwyższego budynku w Longchung, ucierpiało w wyniku trzęsienia ziemi.


Obiecałam
dziś mojemu współlokatorowi wypad do centrum Chengdu, do jakiegoś ekskluzywnego i bardzo eleganckiego gejowskiego klubu. Przynajmniej będę miała okazje założyć moje klapki na koturnie. Musimy jeździć do miasta razem, żeby dzielić się kosztami taksówki, bo po 19.00 nie ma już powrotnych autobusów. Rozejrzę się za nowym aparatem, bo nie mam serca fotografować Chin moją "małpką", której soczewka zmętniała już chyba doszczętnie i wszystkie zdjęcia wychodzą zamazane.


Ciągle nie mam odwagi zabrać się, do opisania Longchung. Boję się nieostrożnym słowem spłoszyć jego nierealną atmosferę. Może patrząc przez obiektyw aparatu fotograficznego uda mi się wybrać to co najważniejsze i te właściwe słowa pojawią się same.


Notatka etnograficzna (z ukłonem dla dr Godzińskiej): Tydzień mówienia po angielsku przeplatanego nieśmiałymi próbami używania chińskiego, a już wydaje mi się, że tracę spójność wypowiedzi po polsku. Ciekawe, co na to Noam Chomski.
(tak, to właśnie był żarcik ;)

Longquan

Przemierzam tłoczne uliczki Longquan, przemierzam uliczki klucząc między straganami. Uciekam przed dzwoniącymi nagląco rikszarzami, pogryzając z patyka pieczonego kalmara. Mijam niezliczonych przechodniów, uwikłanych w sobie tylko znane sprawy, które sprawiają, że to nierealne miasteczko jest ich domem.

Przemierzam tłoczne uliczki Longquan na moim tandetnym różowym rowerku. Napis na ramie głosi "Miłosne marzenie z Szanghaju".

Groteskowy opis groteskowej sytuacji, która sprawia, że wreszcie czuje się dobrze, wreszcie naprawdę poza domem, wreszcie tam, gdzie od tak dawna chciałam być. Przystanek w drodze, nic istotnego, co należało by zrobić oprócz istnienia i pozwolenia istnieć tej chwili . Jak szybko moja rzeczywistość zawęzi się do tych kilku ulic, do straganów z kurzymi łapkami, do przestrzeni, którą oswoiłam na moim rowerku?

Na prawdę, na prawdę nie chce mi się odpowiadać samej sobie na głupie pytania. Lepiej wezmę książkę i poczytam i będę jej bohaterką, bo co innego mam do roboty.

3.07.2008


Za oknem powitały mnie wzgórza, soczysta zieleń i mgła. Granitowe uskoki rozbudzają wyobraźnie wspinacza. Wszystko tonie w gęstej mgle, wilgoć jest widoczna w każdym fragmencie krajobrazu, a więc i skały są mokre. Cóż, ponoć ideał nie istnieje.

Nie jestem pewna, co mnie obudziło. Zasnęłam wcześnie, zmęczona zmianą czasu, a otworzyłam oczy najpóźniej ze wszystkich.

Uwielbiam spać w pociągu.

Moi chińscy przełożeni niefrasobliwie zapomnieli o bilecie lotniczym do Syczuanu. Ku mojej radości, ale i lekkiemu przerażeniu, kupiono mi bilet kolejowy za 450 yuanów. Podobno pierwsza klasa, miejsce na dole, najwygodniejsze.

Miałam okazję dowiedzieć się, jak daleko od centrum znajduje się „moje” przedszkole, gdy jechałam w taksówce na dworzec. Bardzo daleko. Wydaje mi się nawet, że Pingguo nie leży w mieście, należy jedynie do okręgu municypalnego Pekin.

Podejrzewam, że nie miałam okazji zobaczyć najładniejszej części stolicy. Żadnych zabytków, ale też żadnych strzelistych wieżowców, ani eleganckich bulwarów. To, co widziałam, przypomina każde inne wyrosłe w totalitaryzmie miasto, z tą tylko różnicą, że między ogromnymi szarymi blokami przemykają setki rowerów.

Wcześniej myślałam, że dworzec kolejowy w Berlinie musi być największy na świecie, ale... Tu Chińczycy walczą, by przepchnąć się przez malutkie wejście i bramki ochrony, używając łokci, bagażu i wyzwisk, jako skutecznej broni. Nie jestem delikatna, moje łokcie są celne a angielskie przekleństwa robią wrażenie, ale gdyby nie Susie, Chinka pracująca w biurze „mojej” firmy, nie miałabym szans na odnalezienie właściwego pociągu. Żadne napisy nie są przetłumaczone na angielski, w zasięgu wzroku żadnego okienka, gdzie można by zasięgnąć informacji. Dla pasażerów każdego pociągu wyznaczone są oddzielne poczekalnie, skąd przez kolejne bramki przechodzi się wprost na peron. W poczekalni ludzie leżą na podłodze, siedzą, stoją – brakuje tylko żeby podwieszali się pod sufitem. Krótko mówiac, największy ścisk, jaki kiedykolwiek widziałam.

Pociąg jest znacznie tańszy niż samolot (mój bilet jest najdroższy), więc i pasażerowie różnią się od tych, których spotkałam na lotnisku. Palą, pogryzają jakieś pestki i bez skrępowania rzucają łupinki na ziemię, śpią jedni na drugich.

Na szczęście w pociągu trafiłam na dobre toważstwo. Wokół mnie kilku studentów i spokojny staruszek. Wagon nie jest podzielony na przedziały, tylko na „boksy”, czyli sześć łóżek w trzech poziomach, a między nimi stoliczek z dużym metalowym dzbankiem na herbatę. Nie udało mi się jeszcze rozgryźć, gdzie Chińczycy je napełniają.

Czy wspomniałam już, że jestem jedyną białą w pociągu? Dla mnie atrakcje stanowi widok za oknem, dla Chińczyków atrakcję stanowię ja. Rewelacja. Szlag mnie trafi, jeśli nie nauczę się w ekspresowym tempie ich języka i nie będę mogła rzeczowo spytać „czego się gapisz, koleś?”.

Nie udało mi się spędzić dużo czasu po przebudzeniu w spokoju. Zjadłam ciasteczko, poszłam do śmierdzącej łazienki (jedyny minuś chińskiego pociągu), wyjęłam komputer i zaczęłam pisać, a już przysiadł się poznany na dworcu chłopak, student informatyki z Chengdu. I co?? I przyniósł ze sobą aparat forograficzny. Chyba zacznę fotografować Azjatów w Warszawie, tak dla równwagi.

Następnym razem poproszę o środkowe łóżko, bo dolne traktowane jest, jak wspólna własność i nikomu nie wydaje się stosowne zapytać, czy można się przysiąść. A może to moje przewrażliwienie? Może Chińczycy są po prostu toważyscy i gościnni, więc nie przychodzi im do głowy, ze komuś może przeszkadzać, jeśli przywłaszczą sobie kawałek jego łóżka? Tak, czy inaczej nie chcę wprowadzać niemiłej atmosfery i nie zacznę tłumaczyć studentowi informatyki, że to moje łóżko i może spadać. Postanowiłam nie odzywać się i tym sposobem zniechęcić go do siedzenia tu, ale plan spalił na panewce, bo na przeciwległym łóżku maleńka Chinka jest niezwykle rozmowna.

Co kraj, to obyczaj.

Przede mną jeszcze dwanaście godzin podróży. Mam nadzieje jeszcze się przespać, może przeciągając się dam znać, że potrzebuje całej długości łóżka, także jego ostatniego fragmentu...

wtorek, 1 lipca 2008

slowo wyjasnienia

post ponizej to efekt pierwszej nocy spedzonej samotnie w mieszkanku w Pinguo. ostatkiem sil bateria mojego komputera pozwolila mi na zanotowanie sobie paru zdan. dzis natomiast udalo mi sie podlaczyc do modemu tutejszy stacjonarny komputer, udalo mi sie takze kupic bialo niebieskie cudo, za pomoca ktorego laduje laptopa. tym sposobem przenioslam notatke z mojego komputera na ten i moglam ja opublikowac.

nieco skomplikowana procedura...

musze zebrac mysli i uporzadkowac wrazenia, zeby moc napisac cokolwiek wiecej. do mojego niewyspanego mozgu dociara zbyt wiele bodzcow naraz.

dobranoc.


[there are nine million bicycles in Beijing...]

nowy post?

30.06.2008
Leżę sama na wielkim, twardym łóżku i zastanawiam się, jak to możliwe, żeby powietrze było tak ciężkie od zawieszonej w nim wilgoci. Jakgdyby cała ta woda miała się nagle skroplić i spaść lodowatą falą, zmywając brud i kurz. Ale nic takiego się nie stanie, powietrze nadal oblepia mnie całą, nadal czuję się jakbym pokonywała opór jakiejś stałej materii, wykonując nawet najdrobniejszy ruch pocę się z wysiłku i marzę o chłodzie prysznica.

Po monitorze komputera wędruje mucha. Zgasiłam światło, bo tłukące o pokrywającą okno siatkę skrzydełka ciem wprawiały mnie w stan nieprzyjemneno napiecia, czekania aż ta jedyna oddzielająca mnie od świata zewnętrznego bariera nie wytrzyma i pęknie, ćmy zaleją pokoik, wraz z nimi wleci tłusty brzęczący trzmiel, który czai się już od kwadransa i Bóg jeden wie, co jeszcze z nimi wleci .

Chiny. Gorąco.

Na przedmieściu Pekinu nie ma wierzowców, pędzących samochodów, ani eleganckich kobiet na szpilkach. Trudno mi uwierzyć, że Pingguo leży zaledwie godzinę drogi od centrum miasta. Trudno mi uwierzyć w isnienie miasta.

Jedna ulica. Po „mojej” stronie przedszkole, betonowy różowy pałacyk, po drugiej ciąg obskurnych pawilonów kryjących sklepy i restauracje. W restauracji za równowartość dolara dostałam wielką jak balia miskę klusek szklanych z wołowiną na ostro i butelkę zimnego piwa. Usiadłam na brudnym schodku przed wejściem, patrząc na chmurne niebo odbijające się w kałuży czarnej jak smoła, zastanawiając się nad tym, po co do cholery zapakowałam balerinki i trzy pary butów na obcasie. Przede mną dwóch może dwudziestoletnich chłopaków, w klapkach i brudnych spodniach, z wytatuowanymi torsami i sznytami na szczupłych ramionach usiłuje naprawić samochód, który szanse na dalsze życie zawdzięcza tylko okolicznościom. Ostentacyjnie nie patrzą na mnie i moją nową norweską koleżanke, z hardymi minami mijają nas, kiwając się w rytm chińskiego rapu. Z wnętrza restauracji, z trzeszczącego telewizora, dopływa zawodzenie opery pekińskiej i miesza się bitem.

Przejeżdzający na najdziwniejszych rowero-pojazdach ludzie śmieją się szczerze i głośno mijając dwie blondynki pijące piwo na progu restauracji Xiao Chi Tian. Tylko chłopcy od samochodu nadal na nas nie patrzą. Przebierająca pietruszkę matka właścicielki lokalu coś nam opowiada, my kiwamy głowami w geście pełnym zrozumienia. Cóż z tego, że rozumiem tylko pojedyncze słowa, a dziewczyna siedząca obok mnie nie rozumie nic. Dobrze się rozmawia.