piątek, 11 lipca 2008


W przedszkolu zaczynam o 9 rano. Powinnam pojawić się w pół godziny wcześniej i zająć się tak zwaną pracą biurową. Mój kapitalistyczny umysł nie zgadza się na sztuczne nabijanie godzin i ostentacyjnie przekraczam próg przedszkola za pięć dziewiąta. Przełożeni nie narzekają, w ich mniemaniu jestem dość piękna, aby zdaje się samo to było dobrym powodem do wypłacani mi wysokiej jak na chińskie standardy pensji. Tym razem kapitalistyczny umysł nie protestuje, nie mam zamiaru buntować się przeciw traktowaniu mnie jako luksusowego elementu wyposażenia elitarnego przedszkola. Od jedenastej do pół do trzeciej mam przerwę, którą spędzam na siłowni lub basenie. Kończę pracę przed siedemnastą i najchętniej znów pobiegłabym ćwiczyć, ale kolano i kilka innych trzeszczących stawów przypominają mi, gdzie moje miejsce. W ten sposób sprowadzona do parteru wracam do mieszkania, po drodze zaliczam makaron, biorę prysznic i raczę się herbatą, która równie dobrze smakuje w brzydkim mieszkaniu, jak w brzydkiej herbaciarni. Jak głosiła dobrych dziesięć lat temu polska reklama – czysty zysk, po co przepłacać. Następnie dbam o swoją edukację i włączam film na dvd (dziś poszedł ostatni z szóstki filmów z Jetem Li - „Fist of Legend” - polecam tylko prawdziwym fanom talentu i urody Jeta). I tak oto nadchodzi wieczór.


Wieczór to zdecydowanie najbardziej ekscytująca część mojego dnia. Temperatura spada o kilka stopni i można wyjść na dwór. Poczułam się już nieco bezpieczniej i oswojona przestrzeń w promieniu kilkuset metrów od środka mojego świata, czyli trójkąta wyznaczonego przez przedszkole, mieszkanie i siłownie przestała mi wystarczać. Wsiadłam na rower i postanowiłam dokonać samodzielnego rekonesansu większej części Longquan. To, że przeżyłam jazdę wśród innych rowerów, samochodów, riksz, trójkołowych ciężarówek i skuterów zawdzięczam chyba przypadkowi, albo kociemu instynktowi wywołanemu przez butelkę wypitego piwa. W każdym razie nic mnie nie rozjechało i mogę donieść z linii frontu, że wszystko w miarę pod kontrolą.


Moje dzisiejsze odkrycie to balkony. W Chinach wszytko jest inne, reguła nie omija nieczego. Inaczej niż swoi europejscy krewni, tutejsze balkony to nie bezużyteczne kawałki podłogi smutnie wystające poza fasadę budynku, to prawdzie wiszące ogrody przedzierające się przez zardzewiałe kraty, to dobódówki do mieszkań, przedłużenie przestrzeni życiowej o każdy możliwy do zagarnięcia centymetr. Na zawnątrz krat na specjalnych uchwytach stoją klimatyzatory, rowery, suszy się pranie. Wszystko to nadaje blokom mieszkalnym klimatu fantastycznych kolonii rodem z nigdy nie nakręconej części „Mad Maxa”.


Najdziwniejsze jest to, że tylko mnie cokolwiek dziwi, że jestem jedyną osobą, która zwraca uwagę na balkony i setki innych dziwactw, które wcale nie są dziwne, tylko to ze mną jest coś nie tak, skoro poświęcam im tyle uwagi. Dla mieszkańców tego dziwnego świata to właśnie ja jestem jedynym dziwactwem. Nie wiem nawet, czy po jedzeniu wstać i płacić, czy użyć jakiegoś nieznanego mi jeszcze magnetyzmu i przywołać sprzedawcę do siebie. Nie wiem, jak przeliczyć chińskie jednostki wagi na europejskie. Nie wiem, jak skorzystać z toalety.


Stan niewiedzy bardzo mi odpowiada, niczego się ode mnie nie wymaga, kiwa się tylko głową na mój widok i tłumaczy mi się wszystko bardzo drobiazgowo. To, że nic nie rozumiem z tych objaśnień nie zraża prawie nikogo.


A teraz pójdę na taras i broniąc się wahlarzem przed komarami spróbuję zamieścić powyższego posta.

Brak komentarzy: