piątek, 26 września 2008

ojejej, jak tu zacząć.. działo się, działo

Nie pisałam od ponad dwóch tygodni. Zupełnie wybiłam się z rytmu i nie wiem, jak zacząć.

Od wczoraj bez przerwy pada. Obudziłam się dziś i stwierdziłam, że temperatura spadła o dziesięć stopni. Chińczycy powyciągali jakieś pomięte marynarki, Chinki trochę mniej pomięte żakiety. Ale nadal nie mogę zrozumieć, po jaką cholerę w sklepach pojawiły się watowane kurtki we wściekłych kolorach, przypominające puchową odzież alpinistów. Chyba aż tak zimno się tu nie zrobi, nadal przecież nawet w nocy słupek rtęci nie schodzi poniżej dwudziestego stopnia. Poza tym, kurtki i pulowerki doszczętnie wyparły tiszerty i wcale mi się to nie podoba, bo kicz tiszertowy nawet lubię, ale na większych sztukach odzieży ten numer po prostu nie przechodzi.

Nie mogłam pisać na bieżąco, bo ku mojemu zaskoczeniu miałam gościa. Wysłałam do Polski sporo listów z zaproszeniami, umożliwiającymi wyrobienie Chińskiej wizy. W odpowiedzi na taki właśnie list w moich drzwiach stanęła Magda. W pierwszej chwili trochę przeraziłam się perspektywą, że mój błogi spokój zostanie zmącony, a szerokim łóżkiem będę się musiała podzielić. Ale to była na prawdę krótka chwilka. Ku zaskoczeniu i mojemu i Magdy, mimo pewnego podobieństwa naszych charakterów, które w dzieciństwie prowadziło do ostrych spięć między nami, w jednym mieszkaniu przez dwa tygodnie żyło nam się zaskakująco spokojnie i dobrze. Jedynym punktem zapalnym stało się okno – przeze mnie cichaczem zamykane, przez Magdę chwilkę później cichaczem otwierane. Zdaję sobie sprawę, że upodobanie do spania w duchocie to swojego rodzaju zboczenie, ale nic na nie nie mogę poradzić.

Spędziłyśmy dziewięć leniwych dni w Longquan i dwa niezwykle pracowite weekendy w Chengdu. Podczas tych weekendów zatrzymałyśmy się w hostelu u Maki i Sima, japońsko singapurskiej pary. Hostel stał się naszą bazą wypadową do świątyń, parków, centrów handlowych i ogólnie wszystkich miejsc wartych zobaczenia w Chengdu. Pięciomilionowe miasto przestało mieć dla nas tajemnice. Mimo że mieszkam tu już trzeci mięsiąc, nadal Chengdu było dla mnie środowiskiem obcym, w pewnym sensie nieprzyjaznym – po przejściu stu metrów w dowolną stronę od stacji Xin Nan Men nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Po wyprawach z Magdą orientuję się w mieście lepiej, niż Denna. Wiem, które autobusy dowiozą mnie tam, gdzie zechcę, wiem, gdzie łatwo złapać taksówkę i które dzielnice robią się niebezpieczne po zmroku. Nie sądziłam, że w ciągu pięciu dni można poznać topografię miasta tak dobrze. Ale trzeba przyznać, że zrobiłyśmy po mieście i wokół niego taką ilość kilometrów pieszo i do tego w tak zawrotnym tempie, że mięśnie nóg bolały mnie jeszcze przez trzy dni po każdym z dwóch weekendów.

Teraz potrzebuje spokojnego popołudnia na to, żeby wszystkie widziane cuda opisać. Ale spokojne popołudnie nie wydaje się być mi danym w najbliższej przyszłości. Jutro, mimo że jest sobota, idę do pracy. Odrabiamy wakacje, które zaczynają się w poniedziałek w związku z Dniem Narodowym. Po godzinach odbędzie się uroczystość, na której przedszkolanki odtańczą choreografię na cześć żołnierzy, ratujących ofiary trzęsienia. Później liczę na wystawną kolację.

W niedzielę także idę do pracy, a ponadto muszę pojechać do biura wizowego załatwić formalności. Na szczęście biuro wizowe też odrabia wakacje i jest czynne w niedziele. Jeśli tylko nie okaże się, że jestem w Chinach nielegalnie, wieczorem znów pojawię się u Sima, żeby w poniedziałek wczesnym świtem wyjechać w kierunku świętej góry Emei. Mam zamiar unikąć wszelkich busów, gondolek i tego typu nowoczesności i jak normalny zdrowy człowiek wejść na szczyt znajdujący się nieco powyżej trzech tysięcy metrów nad poziomem morza. Może nawet uda mi się zobaczyć stamtąd wschód słońca, tak piękny, że każdego, kto go ujrzał, uznawano za błogosławionego.

Ale nie uprzedzajmy wypadków, czeka mnie jeszcze sporo pracy z opisaniem przygód, jakie w chińskiej krainie przeżyłyśmy z Magdą i mam nadzieje, że zrobię to nim rozpocznę wspinaczkę na Emei, w innym bowiem wypadku wszystko zleje mi się w jeden kolorowy sen o Chinach, w którym między dachami świątyń przeskakiwać będzie wdzięcznie boski Jet Li.

niedziela, 21 września 2008

There is no sky in China

Zdjęcia ze świątyń w mieście i poza nim, ze świętej góry Qingsheng, z Chengdu nocą i za dnia. Pomieszane, nie chronologiczne. Migawki z Krainy Snów, Meng Du.

There is no sky in China. Brzmi, jak slogan z reklamy biura podróży, tylko treść jakaś dziwna. Tak Magda, używszy języka Angielczyków, skwitowała białe plamy na świeżo zrobionych zdjęciach. Rzeczywiście, budynki, drzewia, ludzie - wszystko wygląda, jak wycięte i naklejone na białą kartkę. Syczuan nie jest przychylny fotografom, a już na pewno nie fotografom amatorom. I wszystkim tym, którzy nie władają fotoszopem - im też Syczuan nie jest przychylny. Mówi się trudno i wrzuca się fotki takimi, jakimi są, ewentualnie troszkę przy nich pogrzebawszy za pomocą painta...

Relacje z odwiedzonych miejsc już wkrótce.
























Ostatnie zdjęcie z hostelu u Sima i Maki. Link z boku strony.
Zdjęcie pary na pasach z cyklu "Znajdz nie pasujący element".
I jest pewien szczególny powód, dla którego fotografuje w Chinach pająki.
Acha, jeszcze jedno. Dziewczynka wkładająca kijek do sadzawki w rzeczywistości karmi karpie.


środa, 10 września 2008

iluminacja

Mojej makaronowej kobiety nie ma na jej stałym miejscu od dwu dni. Mam nadzieję, że wróci. Zmuszona sytuacją zjadłam kolację u innej kobiety, makaron miał lekko słodkawy posmak i był doskonały. Po posiłku urwałam kawałek ligniny z rolki stojącej na moim stoliku i wytarłam usta. Rzuciłam ligninę pod nogi, między skórki od arbuza i kulki ligniny pozostawione przez poprzednich klientów. Nowa makaronowa kobieta spytała mnie, czy się najadłam, czy mi smakowało. Pokiwałam z uznaniem głową, zapłaciłam dwa juany i klucząc między straganami wróciłam do mieszkania.
I olśniło mnie. O tym, gdzie jest koniec świata, nie decyduje, czy ludzie biegają w dżinsach czy w opasce biodrowej, albo czy mają, czy nie mają dvd. W Longquan ani dżinsów, ani dvd nie brakuje. To mentalność ludzi sprawia, że tu świat się kończy. To, czy społeczność rządzi się tymi samymi prawami, którymi rządziła się zanim przyszły dżinsy - to jest czynnik, który decyduje o tym, gdzie jest koniec świata. W Longquan jest kilka salonów fryzjerskich, ale i tak po nowe uczesanie chodzi się do golarza na rogu, który rozstawia swój kram codziennie koło południa. A do fryzjera się idzie po masaż głowy. I do póki tak jest, tu właśnie jest koniec świata.

piątek, 5 września 2008

W sumie, to mi tu nadal dobrze

No i porobiło się. Stojąc na parkingu z plastikowymi siatkami w obu rękach nie mogłam pomachać odjeżdżającemu w żółto-czarnej taksówce Meksykaninowi. Zresztą, muszę przyznać, że nie czułam specjalnej potrzeby. Zaskakujące, że jeszcze tak niedawno, niecałe dziesięć lat temu przyjaźnie zawierało się tak łatwo. Ot, poznało się kogoś i duchowe porozumienie właściwie gotowe. Dzieciństwo jednak było łatwiejsze.

Dwa miesiące spędzone z Arturo nie zaowocowały żadnym szczególnym porozumieniem, ani to duchowym, ani na pewno, i dzięki za to niebiosom, fizycznym. Mimo że w pewnym sensie byliśmy drużyną, graliśmy My – przeciw Nim. Oni to oczywiście szefostwo firmy w Pekinie, a tu w Longquan przemądrzała dyrektorka przedszkola, czasem Denna, czasem wszyscy Chińczycy. Bo nie da się ukryć, że biały człowiek jest tu inny, obcy.

Tak więc przez dwa miesiące, dzień w dzień, byłam ja i Arturo, Arturo i ja. I jest mi dokładnie obojętne, że widziałam go dziś prawdopodobnie ostatni raz w życiu. Pa, pa.

Większe emocje niż odjazd Meksykanina wywołał spadek po nim – plastikowe siatki w rękach pełne makaronu instant i środków czystościowych. Trafiła mi się także butelka podłego wina marki Chengdu Red i przewodnik po Chinach. Nieźle. Rzuciłam wszystko na podłogę w przedpokoju i zajmę się tym jutro.

Początkowo Arturo planował zostać w Longquan do stycznia. Rzeczywistość szybko plany zweryfikowała, bo nie mógł znieść małomiasteczkowej atmosfery i braku gejowskich klubów. W sumie mogę go zrozumieć. Postanowił wyjechać stąd, jeśli tylko trafi mu się, a dokładniej sama wlezie w ręce, oferta pracy w ciekawszej okolicy. Sprawy uległy zmianie, gdy podczas wtorkowego lunchu, ni z gruchy ni z pietruchy, Denna dostała szału. Arturo dowiedział się, że uważa się za lepszego od Chińczyków, że nikt go nie lubi w pracy, że jest rasistą, że wiecznie narzeka i Denna absolutnie, ale to absolutnie ma tego dość. Nie wiem dlaczego dostało się właśnie jemu, skoro najwięcej problemów Denna ma z załatwianiem moich spraw – może dla tego, że jestem od Arturo ładniejsza i moje blond włosy troszkę zaburzyły jej ogląd sytuacji. W końcu na porządku dziennym są tu w stosunku do mnie komentarze typu „Och, jesteś bardzo piękna, wielu ludzi musi Cię kochać..!” Arturo też do brzydali nie należy, ale blond włosów nie ma i frustracje Denny spadły na niego. Przelało to widać czarę goryczy, bo spakował się i wyniósł do Chengdu, do ekskluzywnego apartamentu swojego francuskiego kochanka. Podobno w przyszłym tygodniu ma lecieć do Pekinu, jakaś firma zdaje się potrzebować nauczyciela. I dobrze, krzyżyk na drogę, było miło. Serio. Chętnie wypiję z nim kiedyś zimne piwo w Mexico City, jeśli tylko mnie tam poniesie. I jeśli Arturo kiedykolwiek tam wróci, bo z jego deklaracji wynika, że w Chinach już chyba zostanie. Może odpowiada mu sytuacja, w której jest w centrum uwagi tylko dla tego, że nie ma skośnych oczu. A może ma zupełnie inne powody, bo przecież w Chińskich metropoliach mieszkają tysiące białych i nikt na nich nie zwraca uwagi, a zdaje się, że na prowincję Meksykanin już się nie wybiera.

A mi na chińskim zadupiu w sumie całkiem dobrze. Mam swoje mieszkanko, mam mojego najlepszego przyjaciela Hjuleta Pakarda, no i mam za czym tęsknić. Czas w Warszawie wydaje mi się teraz czasem magicznym, znajomi paczką przyjaciół, jak z amerykańskiego serialu. Życie idealne. Dobrze mi się o tym myśli, zwłaszcza, kiedy tutejsza codzienność mnie irytuje. A zdarza się, że irytuje mnie mocno.

Cały problem, jaki miałam po kradzieży (oprócz świadomości, że za skradzioną sumę mogłabym kupić lustrzankę cyfrową) sprawił fakt, że mój paszport został wysłany do agencji wizowej i zostałam bez żadnego dokumentu. Szczęściem miałam skany i na tej podstawie zablokowałam konto w banku i załatwiłam kilka innych spraw. Wszystko było by pięknie, ale bez oryginału dokumentu nie mogłam podjąć pieniędzy. Nie mogłam wymienić także zachowanych na czarną godzinę dolarów, no bo bez paszportu niet, nie lza. Spoko. Żyłam za pożyczone. Już to wprawiało mnie w lekki stan irytacji. Irytacja pogłębiła się i można ją już spokojnie było nazwać niecenzuralnymi słowy, gdy Denna wręczyła mi i Arturo pakiet „rules for foreign teachers”, a w nim informacje, że nie wolno nam opuszczać mieszkań po dwudziestej trzeciej, że nikt nie może zostawać u nas na noc, że to siamto i owamto będzie karane grzywną w wysokości stu juanów, a z kolei inne przewinienia grzywną w wysokości dwustu. Szlag mnie trafił i natychmiast nasmarowałam maila to Pekinu, tłumacząc jak to ja nie chcę, nie mogę i generalnie to możecie się ugryźć. Rekord użycia form negacji w jednym liście został pobity, ale poziom mojej złości nie opadł. Wzrósł natomiast, gdy po prawie trzech tygodniach czekania przyszedł mój paszport, a w nim wiza turystyczna ważna jeden miesiąc. Jak burza wpadłam do gabinetu dyrektorki i zażądałam dostępu do telefonu. Oświadczenia, że jeśli dalej tak pójdzie niedługo zostaną w przedszkolu nie z jednym, ale bez żadnego zagranicznego nauczyciela poskutkowały. Idiotyczne przepisy nagle okazały się nieaktualne, a kwestia wizy oczywiście zostanie rozwiązana jak najszybciej. Przeprosiny troszkę mnie ułagodziły, ale sposób w jaki Chińczycy zabierają się do czegokolwiek hmm, no kolokwialnie mówiąc, rozwala mnie ten sposób. Będąc nieco bardziej rozgarnięta niż ludzie, których zawodem (sic!) jest załatwianie wiz, podałam im adres do państwowego biura bezpieczeństwa w Chengdu, a także prywatnej firmy zajmującej się wizami – obie te instytucje za stosownymi opłatami mogą zaradzić zaistniałemu kryzysowi paszportowemu. Zachwytom nie było końca, jaka mądra, światowa z Ciebie kobieta, Sophie! Z tą wiedzą wszystko szybko załatwimy!

Ludzie, co wy, gugla nie macie?

Ale w sumie, tak, całkiem mi dobrze na chińskim zadupiu. Teraz jak zwykle siedzę sobie w ulubionej herbaciarni i popijam napar z chryzantem. Podobno zdrowy. Kiedy zamówiłam go po raz pierwszy i podniosłam szklankę do ust, zapach w ułamku sekundy przeniósł mnie w okolice Witerbskiej w Dzień Zaduszny, między ludzi tłoczących się przed bramą cmentarną. Muszę powiedzieć, że intensywność doznania była niesamowita. Choć pachnie cmentarnie, to nadal całkiem przyjemnie. Jest mi dobrze. Jest mi spokojnie. Tak naprawdę wszystkie te perypetie z ostatnich dni mało mnie obchodzą i dalej leniuchuję sobie bezkarnie, robię to, na co w Polsce nie ma czasu. Jutro spędzę cały dzień w Blue Ideal – najpierw w siłowni a później na basenie, wypluskam się i wysaunuję. Może wieczorem wykaligrafuję kilka znaków. Obejrzę bzdury na jutjubie, przejdę się na nocny targ.

A teraz muszę kończyć, bo z Polski przyszedł do mnie Twój Styl i mam zamiar zagłębić się w lekturze. W horoskopie wyczytałam już, że „chciałabym wspiąć się w szpilkach na Kilimandżaro”. Tak, to zdecydowanie ja!

Komary nie dają za wygraną, jakieś inne robaczydła wydają miłe dźwięki, przed herbaciarnią kilka osób rozgrywa turniej w badmintona. Miło.