niedziela, 24 sierpnia 2008

Riksza

Riksze w Longquan należą do jednej korporacji, jak wszystko w miasteczku prawdopodobnie do Aerospace Company. Co robi aerospejs, oprócz tego, że posiada wszystko, łącznie z moim przedszkolem, nie wiadomo. Nazwa sugerowała by coś mocno kosmicznego, a że opatrzono to coś klauzulą "ściśle tajne", wolę chyba nie zgłębiać tematu. Tak czy inaczej, riksze też należą do aerospejsu. Wszystkie pomalowane są na żółto, a rikszarze noszą czerwone koszule. Jazda ode mnie na dworzec autobusowy kosztuje cztery juany.
Gdy nie da się znieść upału, riksza daje chwilę wytchnienia. Na wygodnym ocienionym siedzeniu, bezpiecznie schowana przed ciekawskim wzrokiem przechodniów, sama mogę patrzeć na wszystko, bo riksza jedzie dostatecznie wolno żeby dostrzegać szczegóły i dostatecznie szybko, by się nimi nie znudzić. Patrzę na sklepy i na restauracje, na ludzi jedzących ryż i na sprzedawców wędzonego kociego mięsa. Na życie ludzi mieszkających przy tych uliczkach, na które nie chciałabym wybrać się spacerem. Na mężczyzn grających w chińskie szachy, kucając nad planszą rozłożoną na ziemi. Na kobietę zarzynającą kurę, żeby sprzedać ją na targu. Na dzieci grające w piłkę i bawiące się ze szczeniętami.

Kilka dni temu, po całonocnej ulewie i burzy, od gór z zachodu przyszło chłodniejsze powietrze. Rikszarze zaczęli jeździć szybciej, na zakrętach wychylając całe ciało, by nie przewrócić pojazdu. Wczoraj riksza, którą jechał Arturo zderzyła się z dwoma rowerami, była wielka sensacja-atrakcja dla wszystkich w okół. Myślę, że i mnie to nie minie, slalom między straganami, rowerami, pieszymi poruszającymi się bez zastosowania żadnych zasad i pędzącymi autobusami, klaksonem oznajmiającymi, że należy zejść im z drogi, musi często kończyć się stłuczką. Oby z rowerem, a nie z autobusem.




W pracy opowiedziałam Dennie moją sobotnią przygodę na targu He Hua Chi. Spojrzała na mnie dziwnie i zapytała "A co ty tam w ogóle robiłaś?". Okazało się, że choć towary są tam tanie, zakupy nader często przychodzi opłacić bardzo słono. Denna nie wydała się szczególnie zszokowana tym, co mnie spotkało. Dowiedziałam się, że sama straciła portfel z trzema tysiącami juanów, odtwarzacz mp3, okulary słoneczne i ...dużo kosmetyków - puderniczki, drogie szminki, tusz do rzęs. Po prostu w Chinach, co jakiś czas coś znika z twojej torebki i nie pytaj, jak to się stało. Przestałam się czuć, jak ostatnia ofiara losu. Saszetka wraca do łask, a na targ He Hua Chi sama już się nie wybiorę. Nie chcę dać się ponownie okraść, a przyłapać niedoszłego złodzieja też nie mam ochoty. Oczami wyobraźni już widzę tę aferę. Nie, dziękuję.

A teraz idę spać. Godzina drzemki i znów do pracy.

Dobranoc.

sobota, 23 sierpnia 2008

I love China

Sobota. Coś trzeba zrobić z czasem. Wyjść do ludzi, porozmawiać. Umówiłam się z Arturo, że wstaniemy wcześnie i spotkamy się przy osiedlowym mostku, żeby pojechać na poranny targ na odległym krańcu Chengdu. Za pięć siódma Meksykanin zapukał do moich drzwi w piżamie, powiedział, że chce mu się spać i wraca do swojego mieszkania. Trudno, pojadę na targ sama. Riksza, autobus, postój przy bankomacie, kolejny autobus, riksza - dotarłam na miejsce bez przeszkód, z portfelem wypchanym banknotami stujuanowymi, gotowa do zakupów. Targ w pobliżu dworca kolejowego, z podejrzanymi typami kręcącymi się to tu, to tam i wszystkimi innymi atrybutami niesympatycznej dzielnicy nie spodobał mi się od pierwszej chwili. Czujnie trzymałam rękę na suwaku torby, żałując, że zapomniałam z mieszkania saszetki na pieniądze. Szłam niespiesznie wzdłóż straganów, omiatając wzrokiem tony chińskiej tandety i nic nie przykuło mojej uwagi, dopóki nie zobaczyłam krótkich dżinsików opatrzonych wygniecioną kartką z napisem "19 yuanów". Zatrzymałam się, rzuciłam okiem, "na macanego" sprawdziłam jakość dżinsu. Na prawde świetne spodenki! Sięgnęłam do suwaka torby i gdy zobaczyłam, że jest rozpięty, wiedziałam od razu. Kieszonkowiec! Ale nie, nie możliwie, nigdy nie dałam się okraść, przecież jestem na to zbyt czujna. Wsunęłam rękę do torby i im bardziej szukałam, tym bardziej portfela tam nie było. Krzyczeć? Rozejrzałam się w okół, tłum bezustannie przemieszczał się we wszystkich możliwych kierunkach. W takim tłumie nawet ja z moimi blond włosami mogłabym zniknąć w sekundę. Dystans, dystans, dziewczyno! Uśmiechnęłam się kwaśno sama do siebie - czy na prawdę jestem jak Miś o wiadomo jakim Rozumku? Ale ochota do żartobliwej autorefleksji szybko mi minęła. Dokładnie w tej sekundzie, w której zrozumiałam, że jestem w nieznanej sobie części miasta, daleko od Longquan, bez grosza, dokumentów, ani karty kredytowej. Jak teraz zablokować kochaną złotą visę?! To chyba był obiaw paniki, przecież visa została w saszetce, bezpieczna, w mieszkaniu. Dobrze - nie jestem aż tak głupia, jak myślałam. Jestem tylko trochę głupia. Już chciałam wygrzebać z torebki telefon, ale uświadomiłam sobie, że awaryjna kartka z numerami telefonów do pracy, konsulatów i na policję została razem z kartą kredytową w saszetce i równie bezpieczna, co nieprzydatna, leży na mojej półce.
Znalazłam komisariat, złożyłam zeznania. Mój paszport został wysłany do agencji wizowej, nie mogłam go pokazać, odnalazłam więc w internecie skan i podałam funkcjonariuszom numer. Proszę się nie martwić, znajdziemy pani portfel. Jasne. Jeśli tak się stanie, zostanę orędowniczką komunizmu, socjalizmu i wszelkiego innego izmowego reżimu, przysięgam. Niech żyje przewodniczący Mao i te sprawy.

Co zaskakujące, nie mam poczucia niesprawiedliwości, jestem zła tylko na siebie. Pożegnałam się z ulubionym czerwonym portfelem, kartą bankową i okrągłą sumką. Cóż, przynajmniej pokonał mnie profesjonalista, a nie jakiś byle zbir z kranem w ręku. Należy szanować każdego, kto jest dobry w swoim fachu, prawda? Choć nie odmówiła bym użycia kranu na głowie tegoż fachowca.

Człowiek uczy się całe życie. Teraz przynajmniej wiem, że moja obsesja na punkcie trzymania pieniędzy zawsze w bezpiecznym miejscu nie była bezpodstawna. I nie zamierzam już więcej próbować się z niej leczyć.



poniedziałek, 18 sierpnia 2008


[The piano keys are black and white,
But they sound like a million colours in your mind.]


[*]

płk Jerzy Ostrowski
mój Dziadek
zm. 17.08.2008

Nie ma mnie w Polsce, więc nie mogę
inaczej wyrazić , jak bardzo będę tęsknić.
Cieszę się z każdej chwili,
którą spędziłam ze wspaniałym
człowiekiem, jakim był mój Dziadek.
Dziękuję, że byłeś.







niedziela, 17 sierpnia 2008

Samodzielność

Mieszkanie w pojedynkę wiąże się z pewnymi przywilejami. Otóż można bezkarnie zasyfić wszystkie pokoje, można poczekać aż talerze w zlewie zaczną wydzielać dziwny zapach a kupa brudnych ubrań na podłodze w łazience zacznie się ruszać. Można. Tylko że później trzeba to sprzątnąć.

Świadoma kolei rzeczy kupiłam nową butelkę uniwersalnego płynu i jak grzeczna pani domu zaczęłam pucować mieszkanie. Gdy miałam właśnie zabrać się za pranie i wrzucić wszystkie brudy do plastikowej miski, mój wzrok padł na n i ą.
Stała spokojnie w kącie przedpokoju, niezdobyta i dumna. Chińska pralka. Od kiedy wykurzyłam z niej rodzinę żuków, nie miałam z nią żadnych kontaktów. Nadszedł czas to zmienić. Z elektronicznym słownikiem w ręku podeszłam do trzech guzików na obudowie. Każdy opatrzony czterema kolorowymi diodkami, każda diodka podpisem. Gdyby nie diodki - chińska pralka do złudzenia przypomina starą dobrą franię. Ponaciskałam guziczki, wrzuciłam ubrania i spory, odcięty nożem kawałek kostki do prania.

Od kwadransa słucham jak pralka buczy, gulgocze i powarkuje. W mieszkaniu unosi się niepokojący zapach. Gdyby jego nazwa miała widnieć na butelce płynu do płukania, brzmiałaby "Archaiczna Świeżość"...

Mam nadzieje, że gdy pranie się skończy moje ubrania nie będą w gorszym stanie niż przed włożeniem do chińskiej pralki.

Nadzieja matką głupich - tak to się mówi?

sobota, 9 sierpnia 2008

zły dzień

Wstałam późno, rzuciłam okiem na mieszkanie i postanowiłam dziś posprzątać. Pora była akurat lunchowa, więc najpierw zebrałam się na basen, powinien być pusty. Nie był. W wodzie pływały jakieś muszki. Niezbyt usatysfakcjonowana zdecydowałam się zjeść obiad w Dico's i tym sposobem poprawić sobie nastrój. Po drodze zaczęło lać. Nie zrażając się wyjęłam parasol z torebki i w niezłym humorze szłam przed siebie, aż poślizgnęłam się na obłoconym krawężniku, ubrudziłam cały but i skręciłam kostkę. Przestało mi się podobać, ale do Dico's było już blisko, bez sensu brać rikszę. Na miejscu zamiast upragnionych nuggetsów dostałam jakieś niesprecyzowane kawałki kurczaka - niezłe, ale nie to, o co mi chodziło. Okazało się, że ich nazwa różni się od nazwy nuggetsów jednym znakiem. Pogryzając frytki zauważyłam około pięć osób, personel z kuchni, ukradkowo mi się przyglądających. Wszystko bylo dobrze, dopóki nie podeszła do mnie dziewczyna z aparatem fotograficznym i nie zapytała, czy można mi robić zdjęcia. Można... Następne pytanie - czy mam QQ (chinska wersja GG). Nie, nie mam QQ... Uff.
Kiedy wyszłam z Dico's nadal lał deszcz. Pierwszy zagadnięty rikszarz nie wiedział, gdzie jest ulica, na której mieszkam. Drugi wiedział, ale zażądał pięciu yuanów. Wydawało mi się, że zgodziliśmy się w końcu na cztery, ale przy wysiadaniu okazało się, że jednak byłam w błędzie.

Nie mam zamiaru już dziś sprzątać. Teraz uratować mnie może tylko piwo i Aileen Chang. Wieczorem zjem makaron na najbliższym straganie i możliwie szybko wrócę do mieszkania. Po co kusić licho..

piątek, 8 sierpnia 2008

zdjęcia bardzo zwykłe

moja kuchnia



mój chiński but na treningi


"chleba naszego powszedniego..." ...ee, nie pasuje?
mój lunch: kleik ryżowy z dynią i marchewką, knedliczek z mięsem, wędzone tofu siekane z papryką, zielona herbata


ten neon oznacza, że pod nim dają herbatę - z dużym prawdopodobieństwem po 5 yunanów

加油!!!

Uzbrojona w piwo i krakersy zasiadłam wczoraj przed telewizorem, aby obejrzeć otwarcie Olimpiady. Chińczycy przeszli samych siebie, żeby pokazać, jak radosna i pokojowa w wyrazie jest to impreza, a jednocześnie nie dać nikomu zapomnieć, że są wielkimi, bogatymi, silnymi Chinami. Miks wypadł pomyślnie, choć okulary jednego z dostojnych panów polityków w niepokojący sposób przypominały okulary generała Jaruzelskiego. Zaczęłam się zastanawiać i grzebać w pamięci, żeby znaleźć w głowie jakąś ludową rewolucję, która nie pociągnęła za sobą katastrofy w świecie mody. Nie udało mi się. Najwyraźniej w kapitalistycznych państwach ludzie zmuszani są do podążania za trendami i tylko w wolnych państwach należących do ludu można swobodnie być niemodnym. A może te okalary to element misternie przygotowanego PR, którego nie udało mi się przejrzeć?


Tak czy inaczej, kilku pragnących swobody oszołomów w różowych piżamach nie przeszkodzi Chińczykom w perfekcyjnym poprowadzeniu tej imprezy, jak trzeźwo zauważył jeden z moich ulubionych znajomych.


Let The Games Begin!

* 加油 [jiayou] czyli po naszemu: DAAAAJEEEESZ!!!!

czwartek, 7 sierpnia 2008

Wydawało mi się, że wyjechać na pół roku - to tylko chwila, że nie zdążę poczuć się, jakbym m i e s z k a ł a w Chinach. Po raz kolejny pomyliłam się. Kilka tygodni spędzonych w "moim" mieszkaniu, codzienna rutyna w pracy, te same twarze w sklepie na rogu, znajomy dozorca, karta na basen, ulubione miejsce, gdzie kupuję smażony ryż i kolejne, gdzie zawsze jem makaron na zimno - to wszystko sprawiło, że zadomowiłam się tu trochę i czuję się jakby u siebie.
Przeprowadzić się do Chin, to jak Discovery Channel dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie ma dnia, w którym coś by mnie nie zaskoczyło - może poczułabym się zaskoczona, gdyby wszystko było normalnie, w moim europejskim tego słowa znaczenia.
Jedną z rzeczy, którą kocham w podróżowaniu najbardziej, jest jedzenie. Zapach przypraw, nowe smaki i kolory, których mimo wszechobecnej globalizacji nie można doświadczyć w Polsce. Preferencje kulinarne - to chyba coś, co zmienia się najwolniej, głęboko zakorzenione w mentalności, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Chińczycy nie lubią pizzy, a w kotlet w hamburgerze smakuje tymi samymi przyprawami, co kurczak na straganie.
Specjalnością regionu jest chongqing huoguo, popularnie nazywany przez cudzoziemców hotpotem. Czekałam z degustacją długo, chciałam przyzwyczaić się trochę do tutejszej kuchni, żeby nie zaskoczona zbytnio odmiennością dania, móc je w pełni docenić. Denna wraz z mężem zaprosili mnie wczoraj do restauracji i pomknęliśmy rikszą w kierunku ich ulubionego lokalu.
W środku stołu wycięta jest jakby dziura, w którą wstawia się kociołek z czarnym od przypraw, bulgocącym sosem. Butla gazowa pod kociołkiem zapewnia odpowiednią temperaturę. Na specjalnym kilkupoziomowym stoliczku przyjeżdżają talerze z surowymi warzywami, mięsem, owocami morza - wszystko pokrojone w cienkie paseczki lub plasterki. Trzeba tylko wrzucić to do kociołka i poczekać, aż ugotuje się w wywarze. Później rozpoczyna się łowienie smakołyków pałeczkami, maczanie ich w stojącym przed każdym gościem specjalnym oleju i degustacja. I... wszystko jest pyszne, ale tak ostre, że trzy butelki chińskiego piwa ledwo starczają, żeby ugasić pragnienie. Większość kobiet popija hot pot mlekiem sojowym - nie pijają piwa, bo zbyt szybko uderza im do głowy, a mleko sojowe podobno chroni żołądek, jednak mi myśl o mieszaniu jagnięciny na ostro z mdłym, słodkawym mlekiem nie przypadła do gustu.


Po raz kolejny spotkanie z tradycyjną kuchnią syczuańską wypadło pomyślnie! Hot pot jest rzeczywiście niezły, ale nie wspominam go z takim rozrzewnieniem, jak kruszonego lodu z orzeszkami ziemnymi i pysznym złotym syropem, albo kolby słodkiej kukurydzy pieczonej na rozżarzonych węglach. Dziś wieczorem wybiorę się poszukać moich ulubionych smakołyków, które niestety migrują i nigdy następnego dnia nie zastaję ich tam, gdzie dnia poprzedniego.

sobota, 2 sierpnia 2008

Oparłam się setkom sukienek. Nie zmogły mnie tysiące par butów. Pokonały mnie sklep z suplementami i księgarnia. Wróciłam do mieszkania z trzema fiolkami "witaminek" i torbą pełną książek. Jeśli Japończycy za najpiękniejsze uważają rzeczy ulotne, to pieniądze, a zwłaszcza moje pieniądze, powinny mieć dla nich ogromną wartość estetyczną.


eleganckie:
Chinka ubrana w jedwabną małą czarną, na wysokich szpilkach, z czarnymi włosami upiętymi w prosty kok na czubku głowy

cool:
śliczna dziewczyna wyglądająca, jak chłopak

odpychające:
chłopak wyglądający, jak niekoniecznie śliczna dziewczyna

tandetne:
Chinka ubrana w różowe koronki, z plastikowymi brylancikami wpiętymi w utlenione włosy i gumowymi japonkami na niezadbanych stopach

wzorowanie się na stylu Sei Shounagon





piątek, 1 sierpnia 2008

Chengdu bywa takie...



...ale częściej bywa takie.






The Bookworm. Love in a Fallen City. Shanghai czeka, baby.




______________________________________________________


Sobota, dziesiąta rano. Wstałam z ambitnym planem dotarcia do anglojęzycznej księgarni, apteki i drogerii. Gdy tylko posprawdzam w słownikach nazwy tego, co chcę kupić, ruszam rikszą na dworzec autobusowy. Mam też nadzieje w powrotną stronę zdążyć na autobus i nie wydawać siedemdziesięciu yuanów na taksówkę. Może jednak powinnam wstać wcześniej?

Parę dni temu spotkałam na siłowni (tak, na siłowni właśnie, tam, gdzie z a w s z e jestem kompletnie sama) bardzo sympatyczną dziewczynę, której angielski pozwala nam na nadrobienie braków mojego chińskiego. Christina jest, jak na Chinkę, bardzo nietypowa - mówi po angielsku, lubi ćwiczyć, nie popiskuje jak dwunastolatka. I pije piwo! Po wspólnym treningu poszłyśmy więc napełnić nasze skatowane brzuszki boskim trunkiem i z radością stwierdziłam, że nowa znajomość bardzo mi się podoba.

W pracy wszytko idzie dobrze, oprócz tego, że znów zapomniałam, że w piątki zaczynam wcześniej. Z ciekawostek - kiedy skończyłam wczoraj ostatnie zajęcia i spokojnie czekałam na obiad, zobaczyłam nauczycielki wyprowadzające dzieci na podwórko. Nie podejrzewając niczego zaczęłam wygłupiać się z moimi ulubionymi uczniami i kiedy oparłam się o balustradę na pierwszym piętrze, poczułam dziwne drżenie. W tym samym momencie twarz stojącej obok nauczycielki jakby skurczyła się i popędziła krzykiem wszystkie dzieciaki. Nauczyciel fortepianu spojrzał na mnie i powiedział "trzęsienie ziemi". Jakoś się nie przeraziłam, ale nie było mnie tu dwunastego maja i pewnie po prostu nie wiem, czego powinnam się bać.