niedziela, 17 sierpnia 2008

Samodzielność

Mieszkanie w pojedynkę wiąże się z pewnymi przywilejami. Otóż można bezkarnie zasyfić wszystkie pokoje, można poczekać aż talerze w zlewie zaczną wydzielać dziwny zapach a kupa brudnych ubrań na podłodze w łazience zacznie się ruszać. Można. Tylko że później trzeba to sprzątnąć.

Świadoma kolei rzeczy kupiłam nową butelkę uniwersalnego płynu i jak grzeczna pani domu zaczęłam pucować mieszkanie. Gdy miałam właśnie zabrać się za pranie i wrzucić wszystkie brudy do plastikowej miski, mój wzrok padł na n i ą.
Stała spokojnie w kącie przedpokoju, niezdobyta i dumna. Chińska pralka. Od kiedy wykurzyłam z niej rodzinę żuków, nie miałam z nią żadnych kontaktów. Nadszedł czas to zmienić. Z elektronicznym słownikiem w ręku podeszłam do trzech guzików na obudowie. Każdy opatrzony czterema kolorowymi diodkami, każda diodka podpisem. Gdyby nie diodki - chińska pralka do złudzenia przypomina starą dobrą franię. Ponaciskałam guziczki, wrzuciłam ubrania i spory, odcięty nożem kawałek kostki do prania.

Od kwadransa słucham jak pralka buczy, gulgocze i powarkuje. W mieszkaniu unosi się niepokojący zapach. Gdyby jego nazwa miała widnieć na butelce płynu do płukania, brzmiałaby "Archaiczna Świeżość"...

Mam nadzieje, że gdy pranie się skończy moje ubrania nie będą w gorszym stanie niż przed włożeniem do chińskiej pralki.

Nadzieja matką głupich - tak to się mówi?

Brak komentarzy: