czwartek, 30 października 2008

średniawka

Dzień wycieczki do Parku Ludowego był chyba ostatnim dniem lata. Teraz jest już tylko zimno i wciąż pada. Właściwie bardzo zimno nie jest, około 12 stopni, ale Chińczycy nad wszystko inne cenią sobie świeże powietrze. Budynek przedszkola zaprojektowano tak, by mieć pewność, że powietrza nie zabraknie. Ściany zewnętrzne na każdym piętrze kończą się na wysokości około 120 centymetrów.. W pracy mam wiec dokładnie taką samą temperaturę, jak na dworze. W mieszkaniu za ciepło też nie jest, ale bezlitośnie odcinam sobie jak tylko mogę dopływ świeżego powietrza, dzięki temu wieczorem mam może z 15 stopni. Do tego dochodzi zabójcza wilgotność. Nie podoba mi się.
Postanowiłam wyjechać dziesiątego grudnia. Poinformowałam o tym szefostwo, a w odpowiedzi dowiedziałam się, że na szesnastego zaplanowano zajęcia otwarte dla rodziców. A ugryźcie się! Trzeba było mi taką wizę załatwić, żebym przed wyjazdem za granicę nie musiała sama użerać się po urzędach. Napisałam im, że potrzebuję dodatkowego czasu w Hongkongu i dlatego nie zostanę do dziewiętnastego, jak zapowiedziałam wcześniej. Mam nadzieję, że panienka z biura w Pekinie nie postanowi mi robić problemów. Choć ona o tym nie wie, wcale nie chce mi robić problemów. Kiedy jestem zmarznięta robię się bardzo drażliwa.
Brrr....

czwartek, 23 października 2008

人民公园

Pewnego szarego poranka, takiego samego, jak większość poranków w ciągu ostatnich kilku tygodni, Denna spytała mnie, jak spędziłam poprzedni wieczór. Siłownia, sauna, kolacja gdzieś na bazarze. „Och, ty to umiesz cieszyć się życiem!” Denna spojrzała na mnie zazdrośnie. Biedna Denna, codziennie po południu zasiadająca z torbą orzeszków ziemnych przed telewizorem, oglądająca do północy teleturnieje i opery mydlane. Może rzeczywiście umiem cieszyć się życiem. Choć ostatnio utrudnia mi to kapanie z nosa i kaszel. Gdy wczoraj dowiedziałam się o planowanej przedszkolnej wycieczce do parku, powiedziałam, że nie, mowy nie ma, nigdzie nie jadę. Ale dziś rano obudziło mnie słońce, pierwszy ładny dzień od tygodni, wstałam i od razu humor miałam pyszny. Park Ludowy znajduje się w centrum Chengdu, postanowiłam więc zaszaleć i pomalowałam rzęsy maskarą. Jeszcze kozaczki na obcasie i już w wytartych dżinsach kupionych iks lat temu w H&Mie poczułam się, jak królowa glamour. No bo co innego robią królowe glamour w słoneczne przedpołudnia, jak nie spacerują z gromadą pięćdziesięciu dzieci po miejskim parku?

Ren Min Gong Yuan jest mały i tłoczny. Emeryci z ogromnymi lustrzankami cyfrowymi fotografują chryzantemy i siebie na ich tle, młode kobiety na macierzyńskim fotografują swoje pociechy na tle czego się da, przedstawiciele wszystkich zawodów i grup wiekowych piją hektolitry zielonej herbaty. Zupełnie sympatycznie. Pogoda była bezwietrzna, słupek rtęci podskoczył do dwudziestu siedmiu stopni i od razu poczułam, że pozbyłam się już przeziębienia.

Wielką atrakcją parku w dniu dzisiejszym była oczywiście blondynka, której z ukrycia, a także „na bezczelnego” zrobiono dziesiątki zdjęć. W końcu postanowiłam, że też chcę mieć z tego jakąś przyjemność i zaczęłam fotografować moich fotografów, a także siebie z nimi. Robiąc pewne siebie miny i rzucając półsłówkami, udawałam, że świetnie znam chiński, a Denna tłumaczyła wszystkim, że właściwie to ja jestem Chinką, tylko wychowałam się w Europie. Oszukałyśmy w ten sposób dobre dziesięć osób... Najwyraźniej zupełnie naturalne wydaje się, że od wychowywania w Europie rosną blond włosy.

W drodze powrotnej do Longquan z autobusowej półki zleciała wprost na szanowną głowę szanownej pani dyrektor trzy litrowa butelka wody. Pani dyrektor, kobieta równie szanowna, co twarda, nawet się nie skrzywiła i postawiła butelkę na siedzeniu za sobą, obok Chrisa. A Chris butelkę podniósł i wyciągną w moim kierunku.
- Słucham?

- Włóż na górę – zaświeciły białka wznoszonych wymownie ku półce oczu.
- Wydawało mi się, że gentelmenem w tym towarzystwie jesteś ty – odpowiedziałam słodziutko i uszczęśliwiona patrzyłam na biednego Amerykanina, nie mającego pojęcia, o co mi chodzi. Czy na prawdę, na prawdę nie mogli przysłać do Longquan Europejczyka? Albo chociaż jeszcze jednego Meksykanina...
Po dotarciu do przedszkola okazało się, że popołudniowe zajęcia odwołano i dzieci idą spać. Co więcej, strażnik przyniósł grubą kopertę zaadresowaną do mnie, a w niej, wysłane przez tatę, moje ulubione magazyny. Wpadłam na chwilę do mieszkania, zmieniłam kozaczki na klapki i poleciałam do herbaciarni. Rozkoszując się ciepłymi promieniami jesiennego słońca leniwie przejrzałam pachnące nowością magazyny. Na więcej niestety słońca nie starczyło i trzeba było podnieść się z wygodnego fotela i przetransportować cztery piętra wyżej, do mieszkania. Zaraz zajmę się zdjęciami z parku, a później, korzystając z pogody, wywieszę pranie. I będzie czas na kolacje, a po kolacji na spanie.

Jaki miły, miły dzień! W taki dzień rzeczywiście nie trudno cieszyć się życiem. Ciekawe, co o tym myśli Denna?




















wieczorem

I jak tu nie wierzyć w karmę, fatum, czy cokolwiek w tym guście, skoro kiedy wracam sobie spokojnie z kolacji, w ręku niosąc siatkę pachnących jabłek, zza drzwi sąsiadki na drugim piętrze grzmi z telewizora mazurek Dąbrowskiego? ^^~

wtorek, 21 października 2008

Cała ta sprawa z czasem jest bardzo dziwna. Po pierwsze, czasu mam tu bardzo dużo i może stąd wynika, że przychodzą mi do głowy różne dziwne rzeczy. Po drugie, chyba nie było nigdy człowieka, którego fenomen czasu na chwilę by nie zainteresował. Właściwie myślenie na ten temat jest tyleż przyjemne, co bezsensowne, bo o ile nie jest się super-fizykiem z NASA, to szanse na wydumanie czegoś odkrywczego są raczej mierne. Niemniej jednak już samo to, że u mnie teraz nadchodzi pora spania, a w Polsce nie skończyły się jeszcze zajęcia uniwersyteckie – już samo to jest na swój sposób dziwne. Zadziwia mnie także fakt, że mogę z przyjaciółką rozmawiać przez gadu, choć dzieli nas siedem tysięcy kilometrów mogę ją nawet usłyszeć, nie wychodząc z domu i nie wydając na to właściwie nic. A jeszcze w czasach młodości mojej babci podróż do Chin równała by się wielomiesięcznemu odcięciu od wieści z kraju. Co tu dużo mówić, w czasach młodości mojej babci, w ogóle dotarcie do Chin stało by pod dużym znakiem zapytania.

Nowy nauczyciel, który przyjechał na miejsce Arturo, a którego nie wspomniałam jeszcze, bo z nim na prawdę nie mam o czym rozmawiać i nasze kontakty ograniczają się do kurtuazyjnego „hała ju”, nowy nauczyciel ma kilka powiedzonek, które zależnie od dnia z różną częstotliwością lubi powtórzyć. Gdybym słuchała tego, co mówi, mogło by to być nawet irytujące. Ale jedno z jego powiedzonek głupie nie jest, choć może gdyby Chris ograniczył się do wypowiadania go raz dziennie, była bym bardziej skłonna użyczyć ucha. „Człowieku, jak ten czas leci” - tak właśnie Chris raz po raz sobie mówi, kiwając głową i robiąc poważną minę. I tu rzeczywiście Chris ma racje. Czas leci. I to leci coraz szybciej. W prawdzie, gdy pomyślę o dniu w którym wysiadłam z busa wiozącego mnie z lotniska w Pekinie do Pingu, o tamtym upale, o mgle, o ogromnych kałużach i koszuli przyklejonej do ciała, gdy pomyślę o tym dniu mam wrażenie, że oddzielają mnie od niego lata świetlne. Ale już gdy pomyślę o dniu wyjazdu Arturo, mam wrażenie, że było to ledwie wczoraj, a przecież minęło już sześć tygodni.

W przyszłym tygodniu przypada Wszystkich Świętych. Oczywiście w przedszkolu odbędzie się halloweenowa impreza i oczekuje się ode mnie, że ją poprowadzę. Od Wszystkich Świętych niedaleko już do Bożego Narodzenia, więc może będę miła i się zgodzę. Zwłaszcza, że na Gwiazdkę mnie tu nie będzie. Zapowiedziałam już, że dziewiętnastego grudnia kończę pracę i mam zamiar pociągiem udać się do Hongkongu, skąd wsiądę w samolot i dzień przed Gwiazdką wylonduję w Manilii. Święta spędzę więc w stolicy Filipin, a co dalej, to jeszcze się zobaczy. Grunt, żeby na chiński Nowy Rok wrócić do Państwa Środka. A z tym może być problem... Znaczy, nie – problemu być nie może, wszystko musi się udać i nie dopuszczam do siebie innej możliwości.

Sprawa przedstawia się następująco. Kiedy miesiąc temu ekspirowała moja wiza, naciskałam na szefostwo w Pekinie, żeby dopilnowali załatwienia wszystkich formalności. Oczywiście nie dopilnowali. Już blisko było do tego, żeby mnie chyba deportowali, bo policja z lokalnego komisariatu zaczęła się denerwować, kiedy moi pracodawcy załatwili wizę, a policja nagle ucichła. Oczywiście dali w łapę, a wiza załatwiona została na lewo. Mimo moich wielokrotnych telefonów do Pekinu, że chcę mieć możliwość wjazdu i wyjazdu z Chin, nie udało się tego załatwić, co oznacza, że nierozgarnięta panienka z biura zwyczajnie o tym zapomniała. Postanowiłam na własną rękę załatwić te kwestię, ale okazało się, że przy tej okazji wyjdą na jaw machlojki związane z wystawieniem wizy i nie mogę ubiegać się o przyznanie mi dodatkowych entry. A jedno przynajmniej jest mi bardzo potrzebne, bo mój samolot do Polski odlatuje pod koniec stycznia z Pekinu i muszę do niego po wyprawie na Filipiny się dostać. O wizę będę się więc starać w Hongkongu, co podobno jest sprawą rutynową i nikomu wiz nie odmawiają. Martwi mnie tylko to „podobno”. Ale, powtórzę się niczym Chris, no risk, no fun, prawda?

Do dnia w którym skończę pracować w przedszkolu w Longquan zostało mi sześciesiąt dni. Minie w oka mgnieniu. Czas ma tę dziwną właściwość, że ubywa go w różnym tempie, zależy, czy mierzony jest od, czy do. Z „do” bywa tak, że kiedy czegoś już na prawdę nie można się doczekać, niezmiennie zaskakuje nas, że to właśnie już. I wiem, że dzień, w którym znów będę mogła założyć plecak na plecy, zaskoczy mnie za któtką chwilkę.

Zacznę wtedy tęsknić do „mojego” Longquan, do miasteczka, do którego prawdopodobnie już nigdy ponownie nie wrócę. Choć kto wie. Chengdu to baza wypadowa dla wielu wypraw w Himalaje, a wiem, że Himalaje na mnie czekają. Jeśli zawitam do Chengdu, na pewno wsiądę ze stacji Xin Nan Men w autobus, żeby raz jeszcze zobaczyć moje Longquan. Zobaczymy, co czas przyniesie.

wtorek, 14 października 2008

Mniam

Znajomi często pytają mnie, a co można zejść dobrego w tych Chinach? Już śpieszę z odpowiedzą.

Chińczycy uwielbiają xiaocan, coś, co u nas w słusznie minionych czasach nazywało się chyba małą gastronomią. Z tą tylko różnicą, że oprócz niezliczonych garażowych barów i restauracyjek, które czynne są mniej więcej od południa, wieczorem pojawia się jeszcze drugie tyle barów podwożonych na miejsce dzięki zamocowanym kółkom. Czasem są to jakby przyczepki, które można pociągnąć motorynką, czasem mają wbudowany rower. Z takiego wózka można posmakować smażonego ryżu z jajkiem, makaronów, pieczonej kaczki, czy królika. Wszystko , co wymaga podgrzania zostanie oczywiście podgrzane, bo obok wózka stoi wielka butla gazowa. Jest też podłączona pod akumulator żarówka, oświetlająca specjały, stoi maleńki stoliczek i stołeczki dla gości. Z dużym prawdopodobieństwem jest też zimne piwo. Gdy minie pora kolacyjna wszystko to tajemniczym sposobem zostaje poskładane, załadowane na wózek i znika do następnego wieczora.

Wczoraj zaczęłam posiłek od kawałków jakiegoś morskiego stworzenia ponabijanych na patyczki, obsmażanych na gorącym blacie. Wszystko jest dość słone, zwłaszcza macki, do których przykleja się nadprogramowo duża ilość przypraw, więc z sąsiedniego stoiska wzięłam picie. Kruszony lód miesza się ze szklistymi kawałkami delikatnej galaretki produkowanej zapewne z ryżu, dodaje się kilka rozdrobnionych orzeszków ziemnych i polewa syropem, arbuzowy to mój ulubiony. Uporawszy się z porcją patyczków, z kubkiem w dłoni poszłam na drugi koniec targu, gdzie tęga kobieta wylewa na patelnie bez brzegów ciasto naleśnikowe. Następnie wbija na to jajko i rozprowadza po całej powierzchni naleśnika, smaruje brązowym sosem, posypuje siekanymi piklami i pietruszką. Przed zawinięciem dodaje jeszcze sekretny składnik całej receptury, niesamowicie chrupkie, cienkie jak opłatek wafelki. Nie mam pojęcia z czego się je robi, bo podobne są zupełnie do niczego, co oznacza, że pewnie ryżowe. Gotowe rolki są całkiem spore i można się najeść. Chińczycy życzą sobie jeszcze do środka mięsną mielonkę, bardzo popularną, ale mi za bardzo przypomina konserwę turystyczną, żeby psuć sobie jej smakiem przyjemność jedzenia rolki.

Cała kolacja kosztowała mnie w sumie osiem i pół juana, czyli niecałe trzy złote. W tej niewygórowanej cenie dostać tu można na prawdę pyszne posiłki, pod warunkiem, że przymknie się oko na wątpliwą higienę takiego żywienia. Szczurów jest zresztą całkiem mało, między straganami kluczą koty o wrednych płaskich pyskach i sprawnie wyłapują gryzonie. Częściej widzi się mysz dumnie niesioną przez kota w zębach niż biegającą wolno. Niewątpliwą wadą jedzenia na ulicy jest zapach koszy na śmieci, który czasem przyniesie wiatr. Wielkie metalowe beczki ustawione są w grupach mniej więcej po dziesięć i wyrzucane są tam wszelkie odpady kuchenne. Latem smród po całym dniu był potworny, teraz jest znacznie lepiej i jestem jedyną osobą, której zdaje się to przeszkadzać.

Ogólnie jedzenie na ulicy jest tanie, smaczne i co najważniejsze, jeszcze nigdy mi nie zaszkodziło.



A poza tym pragnę ogłosić, że jutro minie sto dziesięć dni, odkąd przyjechałam do Chin! Nie powiem, żeby zupełnie niepostrzeżenie, ale rzeczywiście szybko. O stopniu mojego zasymilowania może świadczyć fakt, że zaczęłam mlaskać przy jedzeniu. Po prostu, po pierwsze wszystko jest tak ostre, że mlaskanie to pewna forma wietrzenia języka, a po drugie nie da się nie wydawać siorbiąco-mlaszczących odgłosów próbując zjeść pałeczkami metrowej długości makaron. Szkoda tylko, że poziom mojego chińskiego nie świadczy tak dobitnie o asymilacji z otoczeniem. Ale siorbanie też ważna rzecz! :)


sobota, 11 października 2008

Hm hmmm...

Zauważyłam pewną tajemniczą zależność między ilością tekstu wyprodukowanego a tekstu przyswojonego. Oczywiście dotyczy to tekstów spełniających wymóg sensowności. Od ponad miesiąca, po przeczytaniu dwóch części powieści Wei Hui, nie miałam w ręku dobrej książki. No dobrze, w ręku miałam – Eileen Chang, „Love in a fallen city”. Problem w tym, że nie mogę tego przeczytać. A sam kapitan Jack Sparrow powiedział, że wszystko kręci się wokół pytania, co człowiek może, a czego nie może... A wracając do tematu - Chang, autorka „Ostrożnie, pożądanie”, na podstawie którego nakręcono skandalizujący film, który podobał mi się raczej średnio, sama przetłumaczyła swoje nowele na język angielski. Niestety obie wersje trafiły w ręce jakiejś szalonej literaturoznawczyni lingwistki, która stwierdziła, że wersje owe mają się do siebie nijak i popełniła nowe tłumaczenie, kierując się piękną zasadą mówiącą, że jeśli pierwowzór napisany jest prze trundym językiem, tak samo powinno być z tłumaczeniem. Efekt jej artystyczno naukowej pracy - nie jestem w stanie przeczytać „Love in a fallen city”, bo zwyczajnie nie wiem, o co chodzi. Cierpi moja duma, bo wydawało mi się, że znam angielski. Pomyliłam się najwyraźniej. Tak, czy inaczej, Chang czytać nie daję rady, ale póki prawie nietknięta książka stoi na mojej półce, nie mogę się zebrać i kupić kolejnej, co wymagało by zresztą pojechania do odległego Bookworma i wydania bajońskiej sumy na nie-chińską powieść. Tak oto, nie przyswajając tekstu pisanego spełniającego wymóg sensowności, borykam się z nie lada problemami, tekst takowy próbując wyprodukować.

niedziela, 5 października 2008

Emei - tym razem naprawdę

W niedzielę wieczorem spakowałam plecak i pojechałam do Sima. Dzięki temu już wczesnym rankiem mogłam na dworcu Xin Nan Men wsiąść w autobus do miasteczka Emei, skąd czekały mnie już tylko dwie przesiadki i zgodnie z tym, co napisano w przewodniku Lonely Planet, znalazłam się u stóp świętej góry.

Jadąc przez wsie i miasteczka uświadamiałam sobie, że Chiny to nie tylko wielomilionowe metropolie i wymuskane dzielnice, takie jak moje Longquan, że szkolne podręczniki do geografii, w których pisano o kraju nędzy, wcale nie kłamały. Jechałam przez brud, biedę i kto wie, czy nie głód. Zbudowane z czego popadnie, często walące się budynki kryją warsztaty samochodowe i „restauracje”, których właściciele żyją chyba tylko dzięki nieszczęśnikom, którym w tych okolicach popsuje się silnik. Przed budynkami, na zydelkach i położonych wprost na ziemi kartonach siedzą pracownicy, grają w karty, rzucając na prowizoryczne stoły śmieszne kwoty, które tu, w tych zapomnianych miasteczkach, mogą zapewnić utrzymanie przez tydzień. Gdzieniegdzie przemyka zachudzony pies, kot leniwie liże łapkę, przyglądając się, jak szeroko uśmiechnięty sąsiad sprawia świnię. Wolę nie wiedzieć, jak bardzo świąteczny to dzień dla jego rodziny. Bose dzieci stoją przy drodze, gapiąc się na samochody. Sporo ludzi pracuje w polu, zgięci w pół wykonują ręcznie czynności, które z użyciem traktora można by wykonać w godzinę. Ale tutaj ten, kto ma traktor, jest bogaty i nie wszyscy mogą liczyć na takie udogodnienia. Bród i beznadzieja. Stąd nie ma ucieczki, kto tu się urodził, tu umrze i prawdopodobnie przez wiele pokoleń nic jeszcze tego nie zmieni.

Baoguo, położone u stóp Emei, to inny świat, to chińskie Zakopane, kurorcik, kraina sklepów z pamiątkami i dobrobytu. Szczęśliwi turyści robią zdjęcia pod każdym drzewem, pomnikiem i domkiem, szczęśliwi mieszkańcy narzucają na wszystko czterokrotną marżę i zacierają ręce myśląc o zyskach. Poszczęściło im się, święta góra zapewnia miasteczku dostatek. Szybko znalazłam polecony mi u Sima hostel, równie szybko okazało się, że miejsc już nie ma. No tak, w przewodniku ostrzegali – „postaraj się unikać podróży na Emei podczas świąt państwowych”. A czy ja miałam jakiś inny termin do wyboru? Ugodziłam się z pracującą w recepcji kobietą, że przenocuje mnie za 60 yuanów. Na to jeszcze mnie stać. W międzyczasie okazało się, że hostelowe dormitorium z sześcioma łóżkami wynajęła grupa Francuzów, pięciu grzecznie wyglądających chłopców. Ku mojemu zaskoczeniu zaprotestowali, gdy zapytałam, czy mogę zająć szóste łóżko. Primo – hostel to takie schronisko, więc co za wredni ludzie z was, ekipo Francuzów? Secundo – albo geje albo jakaś tajemnicza sekta. Powędrowałam do domu kobiety z recepcji. Kiedy zadowolona z siebie otworzyła przede mną drzwi małego pokoiku, obie zrobiłyśmy krok w tył. Odetchnęłam szybko, bo to, co zobaczyłam na ścianie, wzięłam za zabawkę z jednego ze sklepów z pamiątkami, ale kobieta powstrzymała mnie przed przyjrzeniem się jej z bliska. Siedzący na ścianie czarny, włochaty pająk o rozstawie nóg sięgającym dwunastu centymetrów był prawdziwy. Zaproponowałam, że złapię go miską i kartonikiem, ale dostałam pokoik naprzeciwko. Bo te pająki podobno umieją skakać. Cudnie. Z nadzieją, że nie umieją przenikać przez ściany poszłam spać.

Następnego dnia w kompletnych ciemnościach żegnając się z moja gospodynią zasięgnęłam ostatecznych informacji o górze. Dwa dni na szczyt, jeden dzień na dół. W drogę!

Lekkim niepokojem napawała mnie fatalna widoczność – powyżej zalesionych wzgórz nie było widać nic, prócz bieli. Po kilku godzinach szybkiego marszu prawie płaskimi alejkami, zaczęły się schody, nie w przenośni, dosłownie. Schody w górę i schody w dół, strome, strome, strome. Mam wrażenie, że moje łydki rosną i rosną, że zaraz rozerwą spodnie. Dobrze im tak, zawsze były za chude... Mijam całe rodziny zasapanych, podpierających się kijkami Chińczyków. Jako jedyna niosę spory plecak. Skąd mogłam wiedzieć, że podczas październikowych wakacji tragarze wnoszą pod górę zapasy, żeby oferować pielgrzymom owoce, makaron na zimno, napoje. Wszystko nieludzko drogie, ale czemu się dziwić – wnieść to nie jest lekko.

Ja w moim plecaku miałam praktycznie wszystko, co mogło by się przydać – od ubrań na wypadek nagłego ataku zimy, przez sporo dobrego jedzenia, do apteczki rozmiarów i wagi cegły, kryjącej zestaw ratunkowy mający zapewnić przeżycie w razie ataku atomowego. Z lekkim uczuciem wyższości, w pełni samowystarczalna, szybko szłam w górę, żałując trochę, że górę Emei odarto nieco z tego, co w górach najpiękniejsze – uroku nieprzewidywalności.

Nastrój poprawił mi się, gdy na wysokości mniej więcej półtora tysiąca metrów zaczął lać deszcz i gęsta mgła spowiła las. Wyjęłam z plecaka kurtkę przeciwdeszczową i dalej całkiem zadowolona szłam po schodach, wyprzedziwszy większość piechurów byłam wreszcie sama. Upodobanie do słuchania kropli deszczu i własnego, spowolnionego toku myśli sprawia, że uwielbiam takie chwile. Plecak na plecach, zapach mokrej ziemi, ostre, świeże powietrze. Choćby wzdłuż szlaku na szczyt rozstawiono setkę kramów, góra pozostanie górą.

Pogoda zaczęła się poprawiać i na drodze przede mną z mgły wyłoniła się drobna, siedząca figurka. Małpka. Spojrzała na mnie obojętnie, podczas gdy ja uśmiechnęłam się szeroko. Cóż za miłe spotkanie!

Nad moją głową zamykał się tunel z gałęzi, po lewej stronie zbocze pięło się ostro w górę, po prawej między drzewami nie widać było nic, oprócz bieli. Kawałek wyżej ku mojemu zdziwieniu okazało się, że turyści zbierają się w większe grupy, żeby przejść przez fragment drogi, nad którym władanie przejęło stadko małp. Zdawały mi się zupełnie nieszkodliwe, póki plecak idącego przede mną mężczyzny nie został w ułamku sekundy otwarty, a zawartość porwana ku koronom drzew przez dwie ewidentnie działające w porozumieniu małpy. A to sprytne stworzenia! Odtroczyłam od mojego plecaka bambusowy kij zabrany na taką właśnie ewentualność i przysięgłam sobie w razie czego prać bez litości te bestie, usiłujące oszukać pielgrzyma niewinnymi spojrzeniami.

Kolejny odcinek trasy pokonałam znów idąc sama. Co jakiś czas mijała mnie sympatycznie wyglądająca para, co jakiś czas ja mijałam ich. W końcu przy okazji robienia zdjęć nawiązała się rozmowa i zdecydowaliśmy iść dalej razem. Ładna wysoka dziewczyna biegła w górę po schodach z prędkością, przy której o mało nie wyplułam płuc. Zamierzali jeszcze dziś stanąć na szycie Emei, tam przenocować, by rano zobaczyć wschód słońca. Pomysł bardzo mi się spodobał i obiecałam sobie nie zwalniać. Godzinę przed szczytem, w miejscu, do którego dochodzi asfaltowa droga wiodąca z drugiej strony góry mniej stromym zboczem, dowiedzieliśmy się, że na szczycie nie ma miejsc noclegowych. Przeklęłam w duchu turystyczne busiki, dowożące tu zbyt leniwych pielgrzymów. Z mojego punktu widzenia droga powinna być otwarta tylko dla zaopatrzeniowców i służb ratowniczych, tak jak ma to miejsce w Tatrach na drodze z Brzezin do Murowańca. Chińczycy niestety nad uroki gór przedkładają uroki pieniądza i za 30 yuanów każdy w trzy i pół godziny może zostać zawieziony tu, gdzie ja dotarłam po dwunastu godzinach morderczej wędrówki po schodach.

Wraz z Wiki, instruktorką pływania (tajemnica żelaznej kondycji rozwiązana) i jej chłopakiem, którego imienia nie pamiętam, postanowiliśmy razem wynająć pokój, żeby obniżyć nieco koszty. Ceny okazały się szalone. Za trzy osobowy pokój, warunki spartańskie, zapłaciliśmy 450 yuanow.

Wejście prawie na sam szczyt Emei w jeden dzień okazało się nie być przysłowiową pestką i czując tętniący w łydkach ból nie mogłam spać. O czwartej rano wyłączyłam budzik już umyta (w zimnej wodzie) i ubrana. Wyszliśmy na drogę, ale nieco zdegustowani ogólnym „uturystycznieniem” postanowiliśmy nie udawać alpinistów i wyjechać na górę kolejką. Posunięcie mądre o tyle, że zajęliśmy dobre miejsca do podziwiania wschodu słońca. Głupie, bo zamiast maszerując, na wschód słońca czekaliśmy stojąc i trzęsąc się jak galaretki przez dobre dwie godziny.

Pogoda nie dopisała. Wschodu widać nie było. Zawiedzeni, jak wszyscy inny, zaczęliśmy zwiedzać Świątynie Złotego Szczytu i podziwiać ogromną stupę buddy Puxiana. Nagle ten całkiem spory, zgromadzony na szczycie tłum, dzikim biegiem ruszył w kierunku miejsca, gdzie bezskutecznie czekaliśmy na słońce. I okazało się że mgła opadła, jest pod nami, w dole, a nad kłębami białej waty, śmietany, puchu, czy lodów, wznosi się gorąca, pomarańczowa kula słońca. Po chwili wszystko zalało złoto.

Tak oto dobre trzy setki ludzi na szczycie masowo dostąpiły błogosławieństwa buddy. I nawet ta masowość chyba nikomu nie przeszkadzała, piękno wschodu na górze Emei sprawiło, że tłum ucichł, w skupieniu obserwując to mistyczne zjawisko.

Zmarznięta, zmęczona, ale szczęśliwa, zeszłam w dół do miejsca, w którym spędziłam noc. Tam zrządzeniem losu znów spotkałam zaprzyjaźnioną parę i wszyscy razem wsiedliśmy w busik do Baoguo. Wiki zachęciła mnie opowieścią o szalonej drodze stu zakrętów. Żeby pozostać wierna prawdzie przyznam, że wielkiej zachęty nie potrzebowałam, moje nogi bardzo wyraźnie domagały się odpoczynku. Zdecydowanie więcej sensu miało by wejście na Emei rozłożone na dwa dni, ale w świątyniach położonych wzdłuż szlaku tak czy inaczej nie było już miejsc noclegowych, a kultura backpackerska nie jest tu chyba dobrze znana i nigdzie nie można wynająć podłogi.

Pierwotnie po wejściu na Emei zamierzałam odpocząć jeden dzień w Baogou i wsiąść w autobus do Leshan, gdzie znajduje się największy na świecie posąg buddy. Zdecydowałam się jednak odłożyć tę wycieczkę na inny czas - inny niż święto narodowe. Czekam teraz na chińską zimę, liczę, że chłód zatrzyma turystów w domach i wtedy udam się do Leshan.

Trzy godziny jazdy szaloną drogą w dół Emei, przesiadka w Baoguo, kolejna w miasteczku Emei i znalazłam się znów w Chengdu. Myślałam o przenocowaniu u Sima, ale nieplanowane wydatki ostatnich paru dni zrobiły ze mnie sknerę i za 4 yuany wsiadłam w bus do Longquan.

Pamiątki z wycieczki na Emei? Jak zwykle doświadczenie i dużo zdjęć. Wspomnienia pięknego wschodu słońca. I ból łydek, który nie opuści mnie chyba przez najbliższe dwa tygodnie.


środa, 1 października 2008

Emei

W sobotę wieczorem, po dość zdezorganizowanym dniu ostatecznych przygotowań, przedszkolanki odtańczyły na chwałę kraju, komunizmu, przewodniczącego Mao i tego typu bzdetów całkiem niezły taniec. Bardzo żałuję, że musiałam odmówić, gdy miesiąc temu pytały mnie, czy wystąpię z nimi (próby zbiegły się w czasie z pobytem Magdy). Zrobiły na mnie duże wrażenie. Przynajmniej one. Reszta zespołów uczestniczących w uroczystości - każdy z nich reprezentujący dany zakład pracy - nie była nawet w połowie tak dobra. W połączeniu z siąpiącym deszczem żenujące popisy przerywane okrzykami „Chiny! Jaoyou!” doprowadziły mnie do stanu co najmniej lekkiej irytacji. Nigdy nie znosiłam kolonii dla dzieci, a to, co miałam okazję podziwiać, przywodziło na myśl właśnie kolonię. Zresztą nie poraz pierwszy od czasu przyjazdu do Chin miałam tego typu skojarzenie. Żeby nie tłumaczyć długo – Chińczycy zachowują się często, jak banda dzieciaków, którym ktoś musi powiedzieć, co mają robić.

Brzydzę się rasimem, przez co większym jeszcze smutkiem napawa mnie konkluzja, że Chińczycy, jako naród, wydają się po prostu głupi. Starałam się wybić sobie z głowy tego typu generalizacje do momentu, w którym Denna, jakby nie patrzeć pełnokrwista Chinka, sama z pełną powagą wsunęła taki wniosek. Zresztą może, żeby oprzeć się na moim doświadczeniu i nie posuwać za daleko, powinnam powiedzieć, że tylko mieszkańcy Syczuanu sprawiają wrażenie idiotów... Nie mam pomysłu, jak ująć tę myśl, żeby nie była tak rażąca, jaką jest i chyba nic już z tym nie zrobię.

Po pierwsze, Chińczycy są infantylni. Śmieszą ich dziecinne żarciki, oglądają filmy przeznaczone dla widowni „plus trzy”, przepychają się i szarpią dla zabawy chyba niezależnie od wieku.

Po drugie, Chińczycy są zdezorganizowani. Za nic nie umieją się wziąć, wszystko odkłądają na później, wszelką odpowiedzialność starają się zrzucić na innych, co w końcu prowadzi do ogólnej kłótni na temat „kto ma się tym zając?”, podczas kiedy nikt już nie pamięta, co było owym tym.

Chińczycy nie wiedzą, co to skrępowanie. Śpiewają, nastawiają muzykę z komórek nawet zwiedzając świątynie, drą się w parkach narodowych, żeby usłyszeć echo. Załatwiają potrzeby fizjologiczne nie przymykając drzwi od kabiny toaletowaj, charczą i smarczą, gdzie popadnie. Co nie jest chyba elementem ich tysiącletniej kultury, bo nie tylko mi się to nie podoba, ale i w miastach karane jest grzywną. Teoretycznie.

Chińczycy pieją owładnięci ekscytacją i pokazują mnie palcami, gdy idę ulicą. Niektórzy nie są wstanie przyswoić, że jestem zdolna do aktu komunikacji w ich języku. Przecież wyglądam, na niemowę. Albo przynajmniej na Amerykankę, wszystko jedno, bo ani z jednym ani z drugim porozumieć się wszak nie da. Nawet jeśli wyraźnie po chińsku pyta, po ile jabłka.

Chińczycy nie umieją korzystać w dóbr, do których mają dostęp. Najlepszym na to przykładem jest sauna w Blue Ideal, gdzie od włażenia nogami na ławeczkę, rzeczona ławeczka załamała się, a od kręcenia w kółko klepsyderką, rzeczona klepsyderka urwała się. (Rymuję?) Chińczycy nie zdejmują folii ochronnej z nowo kupionych mebli, skuterów, urządzeń elektronicznych, czekąją aż sama się porwie, urwie, krótko mówiąc spadnie na ziemie, a co na ziemi, to nie moje – zgodnie z tą zasadą na chodniku lądują także wszysktkie papierki, niedojedzone potrawy, pety i chustki higieniczne.

Chińczyków stać na względnie dobre i szybkie samochody i jeżdżą nimi po względnie dobrych, w porównaniu z polskimi bardzo dobrych, drogach i autostradach. Co nie jest nadal wystarczającym powodem do używania lusterek i kierunkowskazów, przecież łatwiej jest wciskać klakson za każdym razem, gdy się mija inny pojazd. Zresztą w ten sposób można też donośnie oznajmić, że właśnie oto nadjeżdżam.

Chińczycy mają pod nosem setki znanych europejskich i amerykańskich marek. Każdy ma dostęp do tanich podróbek, Chińczycy obwieszają się więc Diorem, D&G, Versace, czy Burrbery i mieszają to z Adidasem, Pumą i Reebokiem. Pysznie. Szkoda tylko, że często na jednej koszulce widnieje logo Pumy obok loga D&G. Albo że złoty napis Dior na srebrnych szpilkach nadrukowany jest w odbiciu lustrzanym. Oczy na prawdę, na prawdę bolą.

Chińczycy stoją grzeczne w kolejkach, tak długo, aż nie zaświta im w głowach myśl, że czegoś zabraknie lub na coś nie zdążą. Wtedy zaczynają się pchać tak intensywnie, że po chwili nikt nie jest w stanie ruszyć się ani w jedną, ani w drugą stronę.

Te i wiele innych przykładów przywiodły mnie do ogólnego wniosku o debilizmie narodu Chińskiego. I cóż mogę mięć na swoją obronę? Otóż to, że nie neguję instenia ani normalnych, ani także wybitnych Chińczyków. A także to, że nie uważam debilizmu za cechę temu narodowi wrodzoną. Naród ten debilizmu nauczono i uczy się go dalej – od przedszkola po liceum tępiąc wszelkie przejawy kreatywności i indywidualizmu. Wiadomo przecież, że nie każdy będzie syoał dobrymi pomysłami, jak z rękawa i tylko niektórzy są do tego stworzeni. Tylko, że tych niektórych w Chinach sprowadza się szybko do parteru. Kiedy na zajęciach chcę pochwalić dziecko, bo przyniosło mi rekwizyty do zajęć, nauczycielka zaraz daje mu po łapach, bo przecież nikt mu nie kazał. Stosując taki model wychowania zabija się w ludziach inicjatywę i odwagę. Co do manier zaś, cóż – rewolucja wytępiła rodzimą arystokrację, ale odcieła też dostęp do alternatywnych wzorców z zachodu. Także zostali sami, jak określa ich Denna „village people”, wioskowi ludzie. Mężczyźni, którzy w upał podwijają koszulki, ukazując spocone brzuchy i kobiety, które odcharknąwszy, plują przez okno autobusu. Dzieci, które kucają na środku chodnika, żeby zrobić siusiu. A Denna? Denna jest magistrem czegoś tam i to wystarczy. Choć uniwersytety są państowe, ludzie posiadający dostęp do informacji i umiejętność ich syntezowania, od nowa uczą się myśleć sami. Tylko co im z tego przychodzi? Denna opiera w pracy głowę na biurku, wzdycha „co za banda debili z tych Chińczyków” i dalej cierpliwie podszeptuje nieporadnej pani dyrektor, jak zarządzać przedszkolem. Nie zmieni pracy, bo tu jej wystarczająco dobrze płacą i na pewno nie wyrzucą. Tylko czasem cichutko coś sobie mamroczę, że chciałaby otworzyć firmę. Jakoś jej nie wierzę, choć życzę jak najpepiej.

A ja miałam napisać o zupełnie czym innym, zamiast tego popełniłam kawałek tekstu, który zdradza, że tęskno mi do zachodniej kultury. Albo do braku kultury, byle tylko w wersji zachodniej. Bronisław Malinowski, mądry człowiek, miał rację, kiedy mówił, że trzeba mieć jakąś odskocznię od codzienności wśród tubylców.

Boże, jak dobrze, że moi tubylcy noszą buty z krzywym napisem Dior, a nie spódniczki z trawy...

Jestem potwornie zmęczona, a na okazję Dnia Narodowego huczą sztuczne ognie. Chyba i tak zasnę. A jak już się obudzę, co nie powinno nastąpić wcześniej niż za dwanaście godzin, zabiorę się wreszcie do opisania cudowności, które zwiedziłam z Magdą, nierozstrzygniętej walki o wizę i samotnej wycieczki na górę Emei. A później przejadę się do Bookworma popatrzeć na zblazowane białe twarze ludzi zachodu, co powinno pozytywniej, a przynajmniej z większą tolerancją, nastawić do chińszczyzny.

Poniżej zdjęcia z Emei.

Po raz kolejny, dobranoc.


I teraz już wiem, że ten post powinien mieć tytuł „Życie antropologa jednak nie było takie proste, jak ci się Zosiu wydawało, kiedy czytałaś o przygodach odważnych naukowców i myślałaś, że też byś tak chciała”. Zastanawiam się, czy powyższy tekst nosi jakiekolwiek znamiona sensu bądź logiki, bo teraz właśnie, kiedy wklejam go na bloga, jestem zupełnie nieprzytomna.


Kolacja przed drogą


Siódma rano, czas ruszać


Nowoczesność w domu i zagrodzie


Bardzo Żółte Kukurydze


To dopiero początek...


Małpka modelka


Małpka nieletnia


Wiszący mostek, ciekawe dlaczego nie da się zrobić ostrego zdjęcia?



"Łer Spajdermen?" spytał mnie stojący obok chłopiec. Jak to, łer. Zajęty, świat ratuje.



Widmowe drzewa we mgle


Przed Jeziorem Słoniowej Kąpieli


Rozpogadza się pod wieczór


Masowe błogosławieństwo


Złoty wschód


Nie umiałam oddać na zdjęciu jego piękna


Malarstwo tuszem


Stupa Puxiana jest na prawdę duża..