niedziela, 5 października 2008

Emei - tym razem naprawdę

W niedzielę wieczorem spakowałam plecak i pojechałam do Sima. Dzięki temu już wczesnym rankiem mogłam na dworcu Xin Nan Men wsiąść w autobus do miasteczka Emei, skąd czekały mnie już tylko dwie przesiadki i zgodnie z tym, co napisano w przewodniku Lonely Planet, znalazłam się u stóp świętej góry.

Jadąc przez wsie i miasteczka uświadamiałam sobie, że Chiny to nie tylko wielomilionowe metropolie i wymuskane dzielnice, takie jak moje Longquan, że szkolne podręczniki do geografii, w których pisano o kraju nędzy, wcale nie kłamały. Jechałam przez brud, biedę i kto wie, czy nie głód. Zbudowane z czego popadnie, często walące się budynki kryją warsztaty samochodowe i „restauracje”, których właściciele żyją chyba tylko dzięki nieszczęśnikom, którym w tych okolicach popsuje się silnik. Przed budynkami, na zydelkach i położonych wprost na ziemi kartonach siedzą pracownicy, grają w karty, rzucając na prowizoryczne stoły śmieszne kwoty, które tu, w tych zapomnianych miasteczkach, mogą zapewnić utrzymanie przez tydzień. Gdzieniegdzie przemyka zachudzony pies, kot leniwie liże łapkę, przyglądając się, jak szeroko uśmiechnięty sąsiad sprawia świnię. Wolę nie wiedzieć, jak bardzo świąteczny to dzień dla jego rodziny. Bose dzieci stoją przy drodze, gapiąc się na samochody. Sporo ludzi pracuje w polu, zgięci w pół wykonują ręcznie czynności, które z użyciem traktora można by wykonać w godzinę. Ale tutaj ten, kto ma traktor, jest bogaty i nie wszyscy mogą liczyć na takie udogodnienia. Bród i beznadzieja. Stąd nie ma ucieczki, kto tu się urodził, tu umrze i prawdopodobnie przez wiele pokoleń nic jeszcze tego nie zmieni.

Baoguo, położone u stóp Emei, to inny świat, to chińskie Zakopane, kurorcik, kraina sklepów z pamiątkami i dobrobytu. Szczęśliwi turyści robią zdjęcia pod każdym drzewem, pomnikiem i domkiem, szczęśliwi mieszkańcy narzucają na wszystko czterokrotną marżę i zacierają ręce myśląc o zyskach. Poszczęściło im się, święta góra zapewnia miasteczku dostatek. Szybko znalazłam polecony mi u Sima hostel, równie szybko okazało się, że miejsc już nie ma. No tak, w przewodniku ostrzegali – „postaraj się unikać podróży na Emei podczas świąt państwowych”. A czy ja miałam jakiś inny termin do wyboru? Ugodziłam się z pracującą w recepcji kobietą, że przenocuje mnie za 60 yuanów. Na to jeszcze mnie stać. W międzyczasie okazało się, że hostelowe dormitorium z sześcioma łóżkami wynajęła grupa Francuzów, pięciu grzecznie wyglądających chłopców. Ku mojemu zaskoczeniu zaprotestowali, gdy zapytałam, czy mogę zająć szóste łóżko. Primo – hostel to takie schronisko, więc co za wredni ludzie z was, ekipo Francuzów? Secundo – albo geje albo jakaś tajemnicza sekta. Powędrowałam do domu kobiety z recepcji. Kiedy zadowolona z siebie otworzyła przede mną drzwi małego pokoiku, obie zrobiłyśmy krok w tył. Odetchnęłam szybko, bo to, co zobaczyłam na ścianie, wzięłam za zabawkę z jednego ze sklepów z pamiątkami, ale kobieta powstrzymała mnie przed przyjrzeniem się jej z bliska. Siedzący na ścianie czarny, włochaty pająk o rozstawie nóg sięgającym dwunastu centymetrów był prawdziwy. Zaproponowałam, że złapię go miską i kartonikiem, ale dostałam pokoik naprzeciwko. Bo te pająki podobno umieją skakać. Cudnie. Z nadzieją, że nie umieją przenikać przez ściany poszłam spać.

Następnego dnia w kompletnych ciemnościach żegnając się z moja gospodynią zasięgnęłam ostatecznych informacji o górze. Dwa dni na szczyt, jeden dzień na dół. W drogę!

Lekkim niepokojem napawała mnie fatalna widoczność – powyżej zalesionych wzgórz nie było widać nic, prócz bieli. Po kilku godzinach szybkiego marszu prawie płaskimi alejkami, zaczęły się schody, nie w przenośni, dosłownie. Schody w górę i schody w dół, strome, strome, strome. Mam wrażenie, że moje łydki rosną i rosną, że zaraz rozerwą spodnie. Dobrze im tak, zawsze były za chude... Mijam całe rodziny zasapanych, podpierających się kijkami Chińczyków. Jako jedyna niosę spory plecak. Skąd mogłam wiedzieć, że podczas październikowych wakacji tragarze wnoszą pod górę zapasy, żeby oferować pielgrzymom owoce, makaron na zimno, napoje. Wszystko nieludzko drogie, ale czemu się dziwić – wnieść to nie jest lekko.

Ja w moim plecaku miałam praktycznie wszystko, co mogło by się przydać – od ubrań na wypadek nagłego ataku zimy, przez sporo dobrego jedzenia, do apteczki rozmiarów i wagi cegły, kryjącej zestaw ratunkowy mający zapewnić przeżycie w razie ataku atomowego. Z lekkim uczuciem wyższości, w pełni samowystarczalna, szybko szłam w górę, żałując trochę, że górę Emei odarto nieco z tego, co w górach najpiękniejsze – uroku nieprzewidywalności.

Nastrój poprawił mi się, gdy na wysokości mniej więcej półtora tysiąca metrów zaczął lać deszcz i gęsta mgła spowiła las. Wyjęłam z plecaka kurtkę przeciwdeszczową i dalej całkiem zadowolona szłam po schodach, wyprzedziwszy większość piechurów byłam wreszcie sama. Upodobanie do słuchania kropli deszczu i własnego, spowolnionego toku myśli sprawia, że uwielbiam takie chwile. Plecak na plecach, zapach mokrej ziemi, ostre, świeże powietrze. Choćby wzdłuż szlaku na szczyt rozstawiono setkę kramów, góra pozostanie górą.

Pogoda zaczęła się poprawiać i na drodze przede mną z mgły wyłoniła się drobna, siedząca figurka. Małpka. Spojrzała na mnie obojętnie, podczas gdy ja uśmiechnęłam się szeroko. Cóż za miłe spotkanie!

Nad moją głową zamykał się tunel z gałęzi, po lewej stronie zbocze pięło się ostro w górę, po prawej między drzewami nie widać było nic, oprócz bieli. Kawałek wyżej ku mojemu zdziwieniu okazało się, że turyści zbierają się w większe grupy, żeby przejść przez fragment drogi, nad którym władanie przejęło stadko małp. Zdawały mi się zupełnie nieszkodliwe, póki plecak idącego przede mną mężczyzny nie został w ułamku sekundy otwarty, a zawartość porwana ku koronom drzew przez dwie ewidentnie działające w porozumieniu małpy. A to sprytne stworzenia! Odtroczyłam od mojego plecaka bambusowy kij zabrany na taką właśnie ewentualność i przysięgłam sobie w razie czego prać bez litości te bestie, usiłujące oszukać pielgrzyma niewinnymi spojrzeniami.

Kolejny odcinek trasy pokonałam znów idąc sama. Co jakiś czas mijała mnie sympatycznie wyglądająca para, co jakiś czas ja mijałam ich. W końcu przy okazji robienia zdjęć nawiązała się rozmowa i zdecydowaliśmy iść dalej razem. Ładna wysoka dziewczyna biegła w górę po schodach z prędkością, przy której o mało nie wyplułam płuc. Zamierzali jeszcze dziś stanąć na szycie Emei, tam przenocować, by rano zobaczyć wschód słońca. Pomysł bardzo mi się spodobał i obiecałam sobie nie zwalniać. Godzinę przed szczytem, w miejscu, do którego dochodzi asfaltowa droga wiodąca z drugiej strony góry mniej stromym zboczem, dowiedzieliśmy się, że na szczycie nie ma miejsc noclegowych. Przeklęłam w duchu turystyczne busiki, dowożące tu zbyt leniwych pielgrzymów. Z mojego punktu widzenia droga powinna być otwarta tylko dla zaopatrzeniowców i służb ratowniczych, tak jak ma to miejsce w Tatrach na drodze z Brzezin do Murowańca. Chińczycy niestety nad uroki gór przedkładają uroki pieniądza i za 30 yuanów każdy w trzy i pół godziny może zostać zawieziony tu, gdzie ja dotarłam po dwunastu godzinach morderczej wędrówki po schodach.

Wraz z Wiki, instruktorką pływania (tajemnica żelaznej kondycji rozwiązana) i jej chłopakiem, którego imienia nie pamiętam, postanowiliśmy razem wynająć pokój, żeby obniżyć nieco koszty. Ceny okazały się szalone. Za trzy osobowy pokój, warunki spartańskie, zapłaciliśmy 450 yuanow.

Wejście prawie na sam szczyt Emei w jeden dzień okazało się nie być przysłowiową pestką i czując tętniący w łydkach ból nie mogłam spać. O czwartej rano wyłączyłam budzik już umyta (w zimnej wodzie) i ubrana. Wyszliśmy na drogę, ale nieco zdegustowani ogólnym „uturystycznieniem” postanowiliśmy nie udawać alpinistów i wyjechać na górę kolejką. Posunięcie mądre o tyle, że zajęliśmy dobre miejsca do podziwiania wschodu słońca. Głupie, bo zamiast maszerując, na wschód słońca czekaliśmy stojąc i trzęsąc się jak galaretki przez dobre dwie godziny.

Pogoda nie dopisała. Wschodu widać nie było. Zawiedzeni, jak wszyscy inny, zaczęliśmy zwiedzać Świątynie Złotego Szczytu i podziwiać ogromną stupę buddy Puxiana. Nagle ten całkiem spory, zgromadzony na szczycie tłum, dzikim biegiem ruszył w kierunku miejsca, gdzie bezskutecznie czekaliśmy na słońce. I okazało się że mgła opadła, jest pod nami, w dole, a nad kłębami białej waty, śmietany, puchu, czy lodów, wznosi się gorąca, pomarańczowa kula słońca. Po chwili wszystko zalało złoto.

Tak oto dobre trzy setki ludzi na szczycie masowo dostąpiły błogosławieństwa buddy. I nawet ta masowość chyba nikomu nie przeszkadzała, piękno wschodu na górze Emei sprawiło, że tłum ucichł, w skupieniu obserwując to mistyczne zjawisko.

Zmarznięta, zmęczona, ale szczęśliwa, zeszłam w dół do miejsca, w którym spędziłam noc. Tam zrządzeniem losu znów spotkałam zaprzyjaźnioną parę i wszyscy razem wsiedliśmy w busik do Baoguo. Wiki zachęciła mnie opowieścią o szalonej drodze stu zakrętów. Żeby pozostać wierna prawdzie przyznam, że wielkiej zachęty nie potrzebowałam, moje nogi bardzo wyraźnie domagały się odpoczynku. Zdecydowanie więcej sensu miało by wejście na Emei rozłożone na dwa dni, ale w świątyniach położonych wzdłuż szlaku tak czy inaczej nie było już miejsc noclegowych, a kultura backpackerska nie jest tu chyba dobrze znana i nigdzie nie można wynająć podłogi.

Pierwotnie po wejściu na Emei zamierzałam odpocząć jeden dzień w Baogou i wsiąść w autobus do Leshan, gdzie znajduje się największy na świecie posąg buddy. Zdecydowałam się jednak odłożyć tę wycieczkę na inny czas - inny niż święto narodowe. Czekam teraz na chińską zimę, liczę, że chłód zatrzyma turystów w domach i wtedy udam się do Leshan.

Trzy godziny jazdy szaloną drogą w dół Emei, przesiadka w Baoguo, kolejna w miasteczku Emei i znalazłam się znów w Chengdu. Myślałam o przenocowaniu u Sima, ale nieplanowane wydatki ostatnich paru dni zrobiły ze mnie sknerę i za 4 yuany wsiadłam w bus do Longquan.

Pamiątki z wycieczki na Emei? Jak zwykle doświadczenie i dużo zdjęć. Wspomnienia pięknego wschodu słońca. I ból łydek, który nie opuści mnie chyba przez najbliższe dwa tygodnie.


Brak komentarzy: