środa, 1 października 2008

Emei

W sobotę wieczorem, po dość zdezorganizowanym dniu ostatecznych przygotowań, przedszkolanki odtańczyły na chwałę kraju, komunizmu, przewodniczącego Mao i tego typu bzdetów całkiem niezły taniec. Bardzo żałuję, że musiałam odmówić, gdy miesiąc temu pytały mnie, czy wystąpię z nimi (próby zbiegły się w czasie z pobytem Magdy). Zrobiły na mnie duże wrażenie. Przynajmniej one. Reszta zespołów uczestniczących w uroczystości - każdy z nich reprezentujący dany zakład pracy - nie była nawet w połowie tak dobra. W połączeniu z siąpiącym deszczem żenujące popisy przerywane okrzykami „Chiny! Jaoyou!” doprowadziły mnie do stanu co najmniej lekkiej irytacji. Nigdy nie znosiłam kolonii dla dzieci, a to, co miałam okazję podziwiać, przywodziło na myśl właśnie kolonię. Zresztą nie poraz pierwszy od czasu przyjazdu do Chin miałam tego typu skojarzenie. Żeby nie tłumaczyć długo – Chińczycy zachowują się często, jak banda dzieciaków, którym ktoś musi powiedzieć, co mają robić.

Brzydzę się rasimem, przez co większym jeszcze smutkiem napawa mnie konkluzja, że Chińczycy, jako naród, wydają się po prostu głupi. Starałam się wybić sobie z głowy tego typu generalizacje do momentu, w którym Denna, jakby nie patrzeć pełnokrwista Chinka, sama z pełną powagą wsunęła taki wniosek. Zresztą może, żeby oprzeć się na moim doświadczeniu i nie posuwać za daleko, powinnam powiedzieć, że tylko mieszkańcy Syczuanu sprawiają wrażenie idiotów... Nie mam pomysłu, jak ująć tę myśl, żeby nie była tak rażąca, jaką jest i chyba nic już z tym nie zrobię.

Po pierwsze, Chińczycy są infantylni. Śmieszą ich dziecinne żarciki, oglądają filmy przeznaczone dla widowni „plus trzy”, przepychają się i szarpią dla zabawy chyba niezależnie od wieku.

Po drugie, Chińczycy są zdezorganizowani. Za nic nie umieją się wziąć, wszystko odkłądają na później, wszelką odpowiedzialność starają się zrzucić na innych, co w końcu prowadzi do ogólnej kłótni na temat „kto ma się tym zając?”, podczas kiedy nikt już nie pamięta, co było owym tym.

Chińczycy nie wiedzą, co to skrępowanie. Śpiewają, nastawiają muzykę z komórek nawet zwiedzając świątynie, drą się w parkach narodowych, żeby usłyszeć echo. Załatwiają potrzeby fizjologiczne nie przymykając drzwi od kabiny toaletowaj, charczą i smarczą, gdzie popadnie. Co nie jest chyba elementem ich tysiącletniej kultury, bo nie tylko mi się to nie podoba, ale i w miastach karane jest grzywną. Teoretycznie.

Chińczycy pieją owładnięci ekscytacją i pokazują mnie palcami, gdy idę ulicą. Niektórzy nie są wstanie przyswoić, że jestem zdolna do aktu komunikacji w ich języku. Przecież wyglądam, na niemowę. Albo przynajmniej na Amerykankę, wszystko jedno, bo ani z jednym ani z drugim porozumieć się wszak nie da. Nawet jeśli wyraźnie po chińsku pyta, po ile jabłka.

Chińczycy nie umieją korzystać w dóbr, do których mają dostęp. Najlepszym na to przykładem jest sauna w Blue Ideal, gdzie od włażenia nogami na ławeczkę, rzeczona ławeczka załamała się, a od kręcenia w kółko klepsyderką, rzeczona klepsyderka urwała się. (Rymuję?) Chińczycy nie zdejmują folii ochronnej z nowo kupionych mebli, skuterów, urządzeń elektronicznych, czekąją aż sama się porwie, urwie, krótko mówiąc spadnie na ziemie, a co na ziemi, to nie moje – zgodnie z tą zasadą na chodniku lądują także wszysktkie papierki, niedojedzone potrawy, pety i chustki higieniczne.

Chińczyków stać na względnie dobre i szybkie samochody i jeżdżą nimi po względnie dobrych, w porównaniu z polskimi bardzo dobrych, drogach i autostradach. Co nie jest nadal wystarczającym powodem do używania lusterek i kierunkowskazów, przecież łatwiej jest wciskać klakson za każdym razem, gdy się mija inny pojazd. Zresztą w ten sposób można też donośnie oznajmić, że właśnie oto nadjeżdżam.

Chińczycy mają pod nosem setki znanych europejskich i amerykańskich marek. Każdy ma dostęp do tanich podróbek, Chińczycy obwieszają się więc Diorem, D&G, Versace, czy Burrbery i mieszają to z Adidasem, Pumą i Reebokiem. Pysznie. Szkoda tylko, że często na jednej koszulce widnieje logo Pumy obok loga D&G. Albo że złoty napis Dior na srebrnych szpilkach nadrukowany jest w odbiciu lustrzanym. Oczy na prawdę, na prawdę bolą.

Chińczycy stoją grzeczne w kolejkach, tak długo, aż nie zaświta im w głowach myśl, że czegoś zabraknie lub na coś nie zdążą. Wtedy zaczynają się pchać tak intensywnie, że po chwili nikt nie jest w stanie ruszyć się ani w jedną, ani w drugą stronę.

Te i wiele innych przykładów przywiodły mnie do ogólnego wniosku o debilizmie narodu Chińskiego. I cóż mogę mięć na swoją obronę? Otóż to, że nie neguję instenia ani normalnych, ani także wybitnych Chińczyków. A także to, że nie uważam debilizmu za cechę temu narodowi wrodzoną. Naród ten debilizmu nauczono i uczy się go dalej – od przedszkola po liceum tępiąc wszelkie przejawy kreatywności i indywidualizmu. Wiadomo przecież, że nie każdy będzie syoał dobrymi pomysłami, jak z rękawa i tylko niektórzy są do tego stworzeni. Tylko, że tych niektórych w Chinach sprowadza się szybko do parteru. Kiedy na zajęciach chcę pochwalić dziecko, bo przyniosło mi rekwizyty do zajęć, nauczycielka zaraz daje mu po łapach, bo przecież nikt mu nie kazał. Stosując taki model wychowania zabija się w ludziach inicjatywę i odwagę. Co do manier zaś, cóż – rewolucja wytępiła rodzimą arystokrację, ale odcieła też dostęp do alternatywnych wzorców z zachodu. Także zostali sami, jak określa ich Denna „village people”, wioskowi ludzie. Mężczyźni, którzy w upał podwijają koszulki, ukazując spocone brzuchy i kobiety, które odcharknąwszy, plują przez okno autobusu. Dzieci, które kucają na środku chodnika, żeby zrobić siusiu. A Denna? Denna jest magistrem czegoś tam i to wystarczy. Choć uniwersytety są państowe, ludzie posiadający dostęp do informacji i umiejętność ich syntezowania, od nowa uczą się myśleć sami. Tylko co im z tego przychodzi? Denna opiera w pracy głowę na biurku, wzdycha „co za banda debili z tych Chińczyków” i dalej cierpliwie podszeptuje nieporadnej pani dyrektor, jak zarządzać przedszkolem. Nie zmieni pracy, bo tu jej wystarczająco dobrze płacą i na pewno nie wyrzucą. Tylko czasem cichutko coś sobie mamroczę, że chciałaby otworzyć firmę. Jakoś jej nie wierzę, choć życzę jak najpepiej.

A ja miałam napisać o zupełnie czym innym, zamiast tego popełniłam kawałek tekstu, który zdradza, że tęskno mi do zachodniej kultury. Albo do braku kultury, byle tylko w wersji zachodniej. Bronisław Malinowski, mądry człowiek, miał rację, kiedy mówił, że trzeba mieć jakąś odskocznię od codzienności wśród tubylców.

Boże, jak dobrze, że moi tubylcy noszą buty z krzywym napisem Dior, a nie spódniczki z trawy...

Jestem potwornie zmęczona, a na okazję Dnia Narodowego huczą sztuczne ognie. Chyba i tak zasnę. A jak już się obudzę, co nie powinno nastąpić wcześniej niż za dwanaście godzin, zabiorę się wreszcie do opisania cudowności, które zwiedziłam z Magdą, nierozstrzygniętej walki o wizę i samotnej wycieczki na górę Emei. A później przejadę się do Bookworma popatrzeć na zblazowane białe twarze ludzi zachodu, co powinno pozytywniej, a przynajmniej z większą tolerancją, nastawić do chińszczyzny.

Poniżej zdjęcia z Emei.

Po raz kolejny, dobranoc.


I teraz już wiem, że ten post powinien mieć tytuł „Życie antropologa jednak nie było takie proste, jak ci się Zosiu wydawało, kiedy czytałaś o przygodach odważnych naukowców i myślałaś, że też byś tak chciała”. Zastanawiam się, czy powyższy tekst nosi jakiekolwiek znamiona sensu bądź logiki, bo teraz właśnie, kiedy wklejam go na bloga, jestem zupełnie nieprzytomna.


1 komentarz:

domi pisze...

Zocha! Wracaj do Polszy! Kraju Wspaniałych Ambitnych (i wcale nie kpie - poza kilkoma politycznymi wyjątkami, mamy wielu dobrych ludzi ).

wracaj prędko!
wracaj i podziwiaj jak będą budować stadion narodowy;) Chociaż to może Ci się nie spodobać, bo mają sprowadzić Chińczyków do budowy.