poniedziałek, 30 czerwca 2008

Chiny, odslona pierwsza

Nie mam internetu. Nie mam odpowiedniej wtyczki i nie moge naladowac ani komputera, ani telefomu ani, o zgrozo, aparatu fotograficznego. Uzywam teraz komputera norweskiej kolezanki, jednej z dwu bialych osob jakie mieszkaja na przedmiesciu Pekinu, gdzie teraz jestem. Tym sposobem nie mam takze polskich liter. Nie mam tez zadnych informacji, mam tyko to co widze, bo po angielsku i chinsku nie mowi nikt. Mam za to slownik chinskiego i dzieki temu wiem gdzie zjesc, gdzie wypic piwo i gdzie kupic papierosy. I to wszystko, co wiem.

To, co widze opisze, kiedy tylko uda mi sie uruchomic moj komputer. Brak polskich liter i norweski laptop dzialaja mi na nerwy.

Oglolnie - chyba jest dobrze. A na pewno jest inaczej..

wtorek, 17 czerwca 2008

Sesja

Jestem tak bardzo zmęczona, że nie mam siły ani na radosne oczekiwanie, ani przedwyjazdową panikę. A przecież te ostatnie dni przed wyjazdem to już jakby część przygody i powinny należeć już do tego czasu, który odmierzają chińskie - nie polskie - zegarki.

Po sesji zostaną mi trzy dni do wyjazdu.

Z iloma osobami nie zdążę się pożegnać tak, jakby należało? Nie mogę się pozbyć wrażenia, że te pożegnania mają jakąś nadnaturalną moc sprawienia, że wszystko będzie dobrze (że w ogóle dotrę na miejsce?).

Wydawało mi się, że mój studencki, oświecony, orientalistyczny umysł nie pozwoli sobie na myśl, że Chiny to jakiś tajemniczy koniec świata z którego się nie wraca. Phi, wielkie rzeczy. Dziesięć godzin w samolocie i spacer po placu Tiananmen.

Myliłam się. Chiny - to zdecydowanie jest koniec świata..

niedziela, 15 czerwca 2008

15 czerwca 2008, 14 dni do wyjazdu

Do wyjazdu zostało mi 14 dni, równe dwa tygodnie. To bardzo, bardzo mało. Czuję się tak, jakby wszystko musiało zostać załatwione, zamknięte - później nie będzię czasu, będzie deadline. A przecież nie wyjeżdzam na zawsze, to nie zesłanie, tylko spełnienie życiowego marzenia, to tylko sześć miesięcy.
Chciałabym dać się porwać przygotowaniom, zrobić zakupy (nie mam walizki! traperski plecak to chyba nie to, w co powinnam się zapakować..), w spokoju poczytać o miejscu, do którego mam jechać, gdzie przez pół roku będę uczyć małe chińskie dzieciaki mówić po angielsku.

Pięknie.. Przez lata oczami wyobraźni widziałam siebie uczącą w jakiejś zapadłej wiosce, gdzieś w Laosie albo Indiach, Siłaczkę dwudziestego pierwszego wieku. Zamiast tego czeka na mnie dwunasto milionowa metropolia, burżujskie przedszkole i niezła pensyjka. Taką przynajmniej mam nadzieje, bo jeśli już zapakuję w nowiutką walizkę spódniczki, szpileczki i płaszczyk, to chyba szlag mnie trafi jeśli na miejscu zastanę coś, no powiedzmy, innego.


"Chengdu, cicha i spokojna stolica Syczuanu"... a za chwilę "Chengdu nie zrobiło na nas dobrego wrażenia"..., "zachmurzenie większe niż w Londynie"..., "smog unosi się nad miastem"... Jakie właściwie jest to Chengdu? Czy wogóle dane mi tam będzie dotrzeć? Przede mną kilkanaście godzin w znienawidzonym samolocie (lubię latać, ale lot do Chin? Nie, nie.. zdecydowanie taką podróż powinno się odbyć conajmniej Transsibem.. Znów ideały machają mi chusteczką na pożegnanie?), tydzień w Pekinie i dwa tysiące kilometrów pociągiem przez Chiny. Kilka odpraw na lotnisku, a nie jestem w tym dobra, co udowodniłam spędzając nomen omen czterdzieści i cztery godziny czekając na samolot Barcelonie. Kilka nieprzewidzianych trudności, bo nie wierzę, żeby nic się nie wydarzyło - to w końcu na miesiąc przed moją podróżą Syczuan nawiedziło najstaszniejsze od dziesiątek lat trzęsienie ziemi, a PLL Lot odwołał wszystkie rejsy dzień po tym, jak kupiłam bilet. Na pewno coś się jeszcze wydarzy...


Byle tylko dotrzeć do Syczuanu..


Jakoś nie mogę uwierzyć w to, że na prawdę jadę do C h i n. Może dlatego, że w najbliższym tygodniu czekają mnie dwa koszmarne egzaminy i usiłuję skupić się na nauce. Oczywiście, przynajmniej póki co, efekty mam mierne. Od pełnej wolności i myślenia tylko o Państwie Środka dzieli mnie jakieś osiemset japońskich słówek i wstęp do antropologii.

Tylko skąd te japońskie słówka? Czyżbym zapomniała nadmienić, że jestem niedoszłą j a p o n i s t k ą? Tak, "Japonistka w Chinach", niezły byłby tytuł książki podróżniczej, prawda? Trzy ostatnie lata spędziłam całkowicie podporządkowując się studiom japonistycznym, po Chińsku zaś ledwo co dukam. Już widzę siebie, jak po powrocie usiłuję zdać egzamin z japońskiego (czy wreszcze ktoś da mi mój licencjat?><) i z gardła wydobywa mi się głębokie "woooo".. Nie ma się zatem czemu dziwić, że towarzyszy mi uczucie lekkiej paranoi. Zdawało mi się po prostu, że powinnam jechać do Japonii.. Mam zamiar wrzucać sporo fotek, niestety nie pamiętam ni w ząb htmla, więc z fotobloga nici, ale tu chyba też się uda. Na próbę wrzucę coś zaraz. I jeszcze tylko wytłumaczę się z tej grafomanii - otóż, w mniemaniu niektórych, kiedyś umiałam pisać. Sprawia mi to sporą przyjemność, ale moje cholerne studia skutecznie pożarły wszelkie pokłady wolnego czasu, którego nie spędziłam na fikaniu koziołków (moja ulubiona czynność). Teraz więc pisać już nie umiem i z pomocą tegoż bloga zamiaruję od nowa się nauczyć.
Amen.










No niesamowite. Udało się. Teraz cała "sprawa" musi tylko dojść do skutku, bo inaczej moje pierwsze blogowanie w życiu zakończy się smutnym fiaskiem. Łisz mi lak, gajs.
Nie było by sensowniej pisać po angielsku?

Acha, tantiemy. Powyżej mój portrecik autorstwa Nel. Gdzieś z hiszpańskiego wybrzeża. Podróżnicza fotka ;)

Czternaście dni.
Czternaście dni.
Czternaście dni.

Gdzie do cholery są akapity??


Kiedyś ludzie uściskiem dłoni potwierdzali zawarcie porozumienia. Kiedyś pieczątki stawiało się w obecności zainteresowanych stron.
Kiedyś wyjechać do Chin było znacznie trudniej niż dziś.
Ale ludzie przynajmniej mogli mieć pewność.
A dziś mamy internet.





Ja mam mieć pewność na podstawie tego zdjęcia. Wszystko muszę podeprzeć tym jednym zdjęciem. Nawet bilet lotniczy nie leży w mojej szufladzie, bo na maila przyszło potwierdzenie z długim numerem. I to wszystko.
I to podobno w dzisiejszych czasach wystarcza.

Jestem albo staroświecka, albo tchórzliwa.






Wracam do moich japońskich słówek, cudownie realnych na kartce papieru, którą trzymam w ręku. Do moich irytująco absurdalnych słówek, bo po co mi one, skoro w mojej głowie z zawrotną prędkością pędzi
final countdown..