środa, 10 grudnia 2008

tak kazdego dnia rozbudowuje sie Hong Kong

a nowosci ode mnie na http://www.kawairum.blogspot.com/

na razie chinom mowie ZAIJIAN, do widzenia

niedziela, 7 grudnia 2008

HK tuż przed Świętami Bożego Narodzenia 2008

Wczoraj rano trzy brzydkie Walijki zawinęły się na lotnisko i poleciały na Bali. Do pokoju dokwaterowano mi flegmatyczną Amerykankę, Szwajcara i Łotysza. Amerykanka ratuje w moich oczach honor swoich pobratymców, bo zdaje się mieć całkiem niezłe pojęcie o świecie. Kiedy powiedziałam, że jestem z Polski, zapytała mnie, jak oceniam wizytę Dalajlamy w Gdańsku, z okazji dwudziestej rocznicy obalenia Muru Berlińskiego. Poczułam się głupia. No bo co, no miło, że przyjechał. Polubiłam od razu Amerykankę. Szwajcar jest człowiekiem wyjątkowo nijakim i mimo ze widziałam go rano, nie rozpoznałabym go na ulicy, Łotysz za to zdaje się sympatyczny i po trzech wypowiedzianych przez niego słowach wiedziałam, że pochodzi z Europy Wschodniej. Posądziłam go nawet o bycie Polakiem. (Czy przypadkiem wszyscy nie upierają się, że Polska leży w Europie Centralnej? To kwalifikowało by Rosję, jako Europę...)
Przedwczoraj popłynęłam promem na wyspę Lantau, obfotografowałam wielkiego Buddę z brązu i rybacką wioskę. Na najlepszy widok - czerwone słońce zachodzące za domami na palach - rozładowała mi się bateria. Wczoraj wjechałam tramwajem, pnącym się pod kątem czterdziestu pięciu stopni, na The Peak, czyli punkt widokowy, z którego roztacza się piękna panorama na miasto. Więcej atrakcji w Hong Kongu postanowiłam nie odhaczać. Chcę zostawić sobie coś na następną wizytę w tym mieście, bowiem city life smakuje zdecydowanie lepiej w dobrym towarzystwie. Sama wolę posiedzieć w kawiarni, czytając książkę.
Zdaje się, że uda mi się jutro przed wylotem do Manili kupić bilet lotniczy z Shenzhen do Pekinu, co oszczędziło by mi tłuczenia się z bagażami pociągiem ( tak, nadal kocham pociągi, ale noszenie plecaka plus torby komputerowej jest mało sympatyczne.. Zważywszy też na to, że w Chinach przedsprzedaży biletów nie ma wcześniej niż trzy dni przed odjazdem, a kiedy przyjadę tuż przed lunarnym nowym rokiem do Guangzhou wszystkie miejscówki będą już wykupione.)
Jutro wieczorem będę już w Manili, ale pewnie pierwszym, co zrobię, będzie położenie się do łóżka. Następne posty pojawią się pod adresem Kawa i Rum.
Za chwilę wsiadam w metro, żeby zostawić komputer u Chiu. Mam nadzieję, że nie wyniknie z tego nic niesympatycznego, ale babka wydaję się w porządku, polecona mi przez dobrą znajomą.
Życzcie mi dobrej podróży. A ja życzę wszystkim Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku! Przecież już po Mikołajkach. Brakuje mi tu kolęd i zimowej atmosfery, brakuje mi Przyjaciół i Rodziny. Dlatego wysyłam tym bardziej serdeczne życzenia zdrowia, radosnych chwil przy wspólnym stole i oby świąteczna życzliwość została z Wami na cały Nowy Rok! Buziaki, kochani!

sobota, 6 grudnia 2008

czwartek, 4 grudnia 2008

Wyspa Hong Kon, Central, Wan Chai, The Peak


Mój ulubiony budynek, Lippo Center. Część na dole, z nieregularnymi ogromnymi kolumnami jest nieziemska.

Poproszono mnie o detal




Sweet Christmas


Wiem, że linia horyzontu jest potwornie krzywo, to efekt braku statywu i używania kosza na śmieci w zastępstwie. Naprawi się później^^
I jeszcze prom:)

wtorek, 2 grudnia 2008

sen o przepychu

Hongkong przypomina mi Hiszpanię. Pogoda, roślinność, nawet niskie domki na przedmieściu z tarasami na dachach, wszystko to przywodzi na myśl Katalonię. A jednak jest w krajobrazie, w każdym drzewie i każdej latarni przed domem coś nieodparcie orientalnego.
Po kantońsku Hongkong, po mandaryńsku Xianggao, to miasto, które urzekło mnie od pierwszej chwili, od momentu, w którym wysiadłam z metra na stacji East Tsim Sha Tsui. Ludzie są tu inni niż w Chinach kontynentalnych, tak jak inni są mieszkańcy Europy Zachodniej od Wschodniej. Po pierwsze rozpieszcza ich morski klimtat, błękit nieba i słona bryza. Po drugie, dobrobyt. Hongkong pełen jest absurdalnie eleganckich kobiet i mężczyzn w niezobowiązujących ubraniach, jakby właśnie zdążali na partyjkę golfa. Może czterdzieści procent ludności spotykanej na ulicach stanowią Chińczycy. Reszta to mieszanina wszelkich ras i narodowości. Żeby dotrzeć do biznesowego centrum na Wan Chai trzeba wejść na pokład promu, który kursuje od roku 1989. Do futurystycznej wyspy lśniących w słońcu szkalnych domów płynie się więc parowozem, dostojnie kołyszącym się na zielono błękitnych falach. Podróż trwa mniej niż dziesięć minut, a chciało by się, żeby trwała wieczność. Zazdroszczę kobietom w kostiumach Chanel i biznesmenom w nienagannych koszulach, co rano przeklinającym stary prom, śpiesząc się do pracy.
Na Wan Chai znalazłam biuro wizowe i złożyłam paszport, żeby w piątek odebrać go z wklejoną nową chińską wizą. Nikt o nic nie pytał, nikogo nic nie interesoło. Tu wypełnić, tu podpis i jeszcze tylko zdjęcie. No i opłata, ale to przy odbiorze.
Zgodnie z planem, zakwaterowałam się w Chunking Mansions przy Nathan Road. W sąsiedztwie stoją hotele Imperial i Sheraton, a po wyjściu z budynku widąć ogromne sklepy Burberry, Prada, Fendi. Jest nawet Tiffany's, gdyby kogoś dopadła ochota na śniadanie. Choć nie sądzę, żeby wygrawerowali mi litery na pierścionku z paczki krakersów.
Chunking Mansions zostało ukryte, zabudowane, zepchnięte w głąb ulicy. Z zewnątrz widać tylko bramę, prowadzącą do pasażu handlowego pełnego kantorów i lombardów. Bardzo tanio można kupić piękne qipao, oczywiście ze sztucznego jedwiabiu, więc nie popełnie występku przeciw własnym ideałom i nie skuszę się niską ceną. Pasażem wędruje kolorowy tłum, dumne afrykańskie kobiety w powłuczystych szatach i turbanach na głowie, muzułmanie w dżelabach, wysokie Brytyjki w poszarpanych spodniach i z agrafką w nosie. Pakistańczycy stojący pod ścianami (nie bardzo wiadomo, o co im chodzi, prawdopodobnie szukają kogoś, kogo dało by się na coś naciągnąć) . Hinduski w sari i z henną na stopach. Japończycy w luźnych dżinsach, wełnianych czapach i z gitarami w pokrowcach przerzuconych niedbale przez plecy. Całe to dziwne towarzystwo, wszyscy oni, jak i ja, mieszkają w Chunking Mansions. W Chunking Mansions nikt nigoko nie pyta o nazwisko, tylko o pieniądze. Jest wystarczająca kwota na opłacenie noclegu, jest i nocleg.
Mieszkam na trzecim piętrze, w hostelu Tai Wan, prowadzonym przez bezczelnego Chińczyka, mającego się chyba za poważengo biznesmena i rzucającego zdaniami w stylu „marnują moją elektryczność!”, gdy ktoś nie zgasi światła. Za łóżko w dormitorium płacę osiemdziesiąt pięć dolarów hongkońskich, pewnie znalazłabym coś tańszego, choć i ta cena jest bardzo niska. Warunki korelują z ceną, pokój wielkości wychodka mieści dwa piętrowe łóżka, każde długości mniej więcej metra pięćdzieciu. Okna nie ma, jest za to łazienka. Zamek w drzwiach psuje się notorycznie, nie można się dostać do pokoju. Wolę to, niż pokój z którego zrezygnowałam, którego z kolei nie dało się zamknąć. Poza tym nie chciałam szukać pokoi wyżej, bo Chunking Mansions cieszy się sławą pułapki, z której w razie pożaru nie ma ucieczki. Śpiąc na czternastym piętrze czułabym się z tą wiedzą nieswojo.
Moje współlokarorki to trzy niesamowicie brzydkie Walijki, od kilku miesięcy wciąż w podrózy. Wszystkie mniej więcej w moim wieku, kupiły bilety samolotowe dookoła świata z siedmioma przesiadkami. O ile pamiętam, na ich trasie na razie był Bangkok, skąd lądem udały się do Singapuru, a tam wsiadły w samolot do Kuala Lumpur. Z Kuala Lumpur przyleciały do Hongkongu. Następnym ich celem jest Bali, później Australia, gdzie chcą się zatrzymać na trzy miesiące i wrócić na Wyspy Brytyjskie.
Brzydkie, acz sympatyczne Walijki zdołały mnie już wyciągnąć do irlandzkiego pubu tuż obok i za pintę Guinessa zapłaciłam tyle samo, ile płaci się w Warszawie. To było by chyba na tyle jeśli chodzi o luksusy w Hongkongu, bo miasto do tanich nie należy. Ale nie szpilki ze strusiowej skóry ani jadeitowe naszyjniki kuszą mnie najbardziej, ale koreańskie, japońskie i tajskie bary, przed którymi, w letnich ogródkach, stadka biznesmenów i wypielęgnowanych dam, dystyngowanie, ale ze swobodą właściwą ludziom, którzy nie martwią się o rachunek, spożywają posiłki. I kuszą mnie też kawiarnie, zapach mielonych ziaren zdaje się w sposób fizyczny ciągnąć mnie ku wnętrzom zastawionym przytulnymi kanapami, gdzie w spokoju można poczytać gazetę. I gdzie na pewno jest bezprzewodowy internet, za który nie trzeba dotaktowo płacić i można go mieć na swoim komputerze, nie jak w kawiarence internetowej w Chunking, która zresztą zbyt tania też nie jest.
Dziś zjadłam obiad w relatywnie tanim McDonaldzie i buła z tekturowym kotletem sprawiła mi ogromną przyjemność, po pół roku żywienia się syczuańskimi dziwnościami. Jutro gorzko zapłacę za dzisiejszego Guinessa i pożywię się makaronem instant z Seven/Eleven, ale pojutrze za to, wybiorę się w poszukiwaniu tradycyjnej azjatyckiej kuchni, rybnych pyszności, które gdzieś muszą kryć się w dole, pomiędzy onieśmielającymi wierzowcami. Mam nadzieję, że będzie tanio. Muszę też znaleźć jakieś sensowniejsze miejsce kupowania wody, niż w pasażu Chunking Mansions, bo nie możliwe chyba, żeby litrowa butelka musiała kosztować pięć dolarów.
Przyszedł też czas, w którym trzeba zastanowić się, co zrobić z rzeczmi rozrzuconymi po moim maleńkim materacu dwa metry nad ziemią, bo chciałabym się zdrzemnąć. Mam nadzieję, że nie obudzi mnie nagłe spotkanie z podłogą, bowiem nie ma żadnej barierki mającej dać poczucie komfortu. Dobrze, że dwie ostatnie noce spędziłam na pryczy w pociągu, może dzięki temu nie spadnę z łóżka i dziś.

poniedziałek, 1 grudnia 2008

i tak uwielbiam pociagi (tu znow nie ma polskich liter!!)

Wszystko wczoraj poszło dobrze. Riksza na dworzec, autobus, z którego wysiadłam na przystanku Kehua Lu, spacer do Bookworma. Spacer mało przyjemny, bo na prawdę wbrew moim założeniom plecak jest potwornie ciężki. Szczęście, że u Chiu zostawie komputer i kupioną w Zhu Hai figurę roześmianego buddy. Jeśli nie uda mi się wcisnąć jej paczki z ciepłymi ubraniami, zostawie je w hostelu w Manilii, licząc, że w powrotną stronę będę miała co zabrać.
W Bookwormie kupiłam powieść ... i zdecydowałam się złapać taksówkę. Za kurs na dworzec zapłaciłam 20 yuanów. W hali głównej Dworca Północnego duża elektroniczna tablica informuje, w której poczekalni należy oczekiwać na dany pociąg. Informuje oczywiście tylko i wyłącznie w znakach i na prawde nie wyobrażam sobie, jak w takich warunkach ma sobie poradzić osoba, która znaków nie czyta. Udałam się do poczekalni numer 3 i moim oczom ukazał się widok jakże podobny do tego, który zszokował mnie blisko pół roku temu na dworcu w Pekinie. Masa ludzka skłębiona na brudnej podłodze.
Z poczekalni na peron prowadzi sześć bramek, stażnicy przepuszczają przez nie pchających się ludzi ściśle zgodnie z rozkładem jazdy. Znalazłam swoją bramkę i mimo że do odjazdu miałam jeszcze trzy godziny, postanowiłam okupować miejsce, jak najbliżej przejścia. W takich sytuacjach, patrząc na odbijające się w systawie kiosku własne odbicie, zaskakuje mnie, że moja twarz nie jest płaska, nos szeroki, a powieki skośne. To na prawdę zupełnie niespodziewane, że nie jestem Azjatką.
Czas wlókł się niemiłosiernie, a na domiar złego otaczała mnie woń niemytych ciał. Wszędzie wokoło siedzieli wieśniacy, w butach uwalanych błotem, marynarkach odziedziczonych po ojcach, a może dziadach. Siedzieli na workach ze swoim dobytkiem i płodami rolnymi, wielkimi, jakby niedbale wyciosanymi w drewnie rękami skubali słoneczniki. Wkładali je do ust, ruchliwe wargi chwytały pestkę, żeby po chwili wyrzucić łupinki i splunąć nimi na podłogę. Czasem kawałek łupiny przyklejał się im do brody. Ogromna dłoń wędrowała w górę i niezgrabnym ruchem wycierała twarz. Gdy skończyły im się słoneczniki, zaczęli palić. Każda czynność zdawała się pochłaniać całe ich jestestwo, jakby podpalanie papierosa wymagało ogromnej uwagi. Czasem tylko ich małe, głęboko w ciemnych twarzach osadzone oczy, podążały za przepychającym się przez tłum dzieckiem, albo nerwowo zwracały się w stronę, z której dobiegał jakiś zaskakujący dźwięk. Cali byli zakurzeni, fragmenty ciała widoczne spod ubrania szare, pokryte wielodniowym brudem. Gdy akurat nie palili, zdrapywali ów brud, a później z wielką atencją starali się wydłubać zza paznokci.
Na ławce tuż obok przycupnął mężczyzna lat około pięćdziesięciu. Jego dłonie miały długie, smukłe palce, zakończone opiłowanymi paznokciami. Bardzo starał się ograniczyć kontakt fizyczny z brudnym otoczeniem, ze śmierdzącymi ludźmi koczującymi wprost przed nim. Obdarzał ich spojrzeniem, w którym nie było cienia niechęci, a jednak odsuwał złożone razem kolana, jak najdalej od nich i tym sposobem zyskiwał może centymetr odsępu.
Do odjazdu pociągu pozostały jeszcze dwie godziny i nazwałam go w myślach Doktorem. Delikatna skóra, spokojny wzrok, zciągnięte w dół kąciki ust, wszystko to kwalifikowało go jako pracownika naukowego, lekarza, może publicystę. Nienahalnie przyglądaliśmy się sobie. W pewnym momencie nachylił się lekko w moją stronę, każdy jego ruch pełen eleganckiej skromności. Spytał mnie głosem bardzo cichym, nie pasującym do jazgotliwej hali, czy jadę do Guangzhou. Skinęłam głową i porównaliśmy nasze bilety, okazało się, że rozlokowani jesteśmy na przeciwległych końcach pociągu.
Gdy przyszedł czas otwierania bramki na peron, Doktor pomógł mi założyć plecak. Chłopi zaczęli pokrzykiwać mocnymi głosami „Zou, aa! Zou!” i pchać się, jakby mogło zabraknąć dla nich miejsca w pociągu. Warknęłam „wolniej trochę!”, bo czułam, że tracę równowagę. Doktor z determinacją wymalowaną na twarzy, zagrodził drogę do bramki i poprosił mnie przodem. Musiało to być dla niego duże poświęcenie, bo chłop z wełnianą czapą nasuniętą na czubek brudnej głowy bezpretensjonalnie naparł na niego i o zachowaniu jakiegokolwiek dystansu nie było już mowy. Oto rycerskość. Na peronie Doktor poinstruował mnie, w którą stronę powinnam się udać i sam poszedł w przeciwną. Zaaferowana kwestią wsiadania do pociągu, zapomniałam języka w gębie i odpowiedniego podziękowania.
W boksie naprzeciw mnie ma miejscie notorycznie wymiotująca kobieta, nad nią śpi jej mąż, na samej górze dwunastoletnia córka. Nade mną nie ma nikogo, przynajmniej jak do tej pory. Od czternastu godzin słucham miarowego stukania kół. Po śmierdzących towarzyszach z poczekalni nie ma ani śladu, widocznie rozlokowani są w jakiś tańszych wagonach, bez łóżek. W moim wagonie, tak samo jak podczas podróży z Pekinu do Chengdu, ludzie są zupełnie normalni, o ile nazwanie tego w ten sposób jest właściwe.
Podczas gdy polski pociąg to impreza na kółkach, picie piwa, śpiewy i radosne przepychanie, chiński pociąg zapada w sen. Albo przynajmniej w letarg, bo szczytem aktywności jest słuchanie muzyki z głośnika komórki. Kobiety robią na drutach i rozdzielają dzieciom owoce, mężczyźni kontemplują jedna za drugą miski makaronu instant. Mąż kobiety naprzeciwko mnie zajęty był użyczaniem jej kolana, o które opierała się, żeby bez cienia skrępowania wymiotować do kolejnych torebek plastikowych. W pewnym momencie chciałam jej już powiedzieć, żeby na przyszłość nie żarła tyle przed podróżą. Jej wnętrzności zdawały się kryć strawione jedzenie, którym można by było nakarmić afrykańską wioskę. Przed strawieniem oczywiście.
Trasa pociągu wije się między wysokimi pagórkami, co jakiś czas ginie w tunelu. Z godziny na godzinę robi się cieplej, a drzewa za oknem przybierają coraz bardziej egzotyczne kształty. Chwilę temu mijaliśmy tarasy ryżowe, pięknie położone na zboczach gór. Nie wiem, czy ziemię pod ryż trzeba orać, jeśli nie, uprawiają tu także inne rośliny, bo widziałam mężczyznę z pługiem, zaprzężonym w muła. Jak wygladą życie tam, gdzie nie dociera kolej? Parę tygodni temu Denna mówiła mi, że w górach nadal liczne są wioski, których mieszkańcy nie mają pojęcia o istnieniu świata zewnętrznego. Może antropolodzy, zamiast rozkładać ze smutkiem ręce, powinni wybrać się na wycieczkę po Chinach? Zresztą, czy na prawdę, jako obiekt badań potrzebne im amazońskie społeczności izolowane, czy nie wystarczyła by im moja grupka chłopów z dworca w Chengdu? Może udzielili by mi odpowiedzi na pytanie, na ile ja i oni jesteśmy tacy sami. Czy tylko moja duma każe mi sądzić, że jestem zdolna do wyższych uczuć niż oni i tylko egzaltacja każe ubierać proste emocje w piórka wyszukanych słów. Na prawdę chciałabym to wiedzieć. Tylko podejrzewam, że argonauci Malinowskiego pachnieli jednak lepiej od chłopów z dworca w Chengdu i tylko antropolog-masochista chciałby spędzić wśród nich czas podrzebny, do przeprowadzenia badań.
Pójdę teraz spać, zbiorę energię na poranek, na godzinę piątą. O piątej pociąg ma dotrzeć do Guangzhou i potrzebna mi będzie przytomność umysłu, żeby przesiąść się w odpowiedni środek lokomocji, którym pojadę dalej.