poniedziałek, 1 grudnia 2008

i tak uwielbiam pociagi (tu znow nie ma polskich liter!!)

Wszystko wczoraj poszło dobrze. Riksza na dworzec, autobus, z którego wysiadłam na przystanku Kehua Lu, spacer do Bookworma. Spacer mało przyjemny, bo na prawdę wbrew moim założeniom plecak jest potwornie ciężki. Szczęście, że u Chiu zostawie komputer i kupioną w Zhu Hai figurę roześmianego buddy. Jeśli nie uda mi się wcisnąć jej paczki z ciepłymi ubraniami, zostawie je w hostelu w Manilii, licząc, że w powrotną stronę będę miała co zabrać.
W Bookwormie kupiłam powieść ... i zdecydowałam się złapać taksówkę. Za kurs na dworzec zapłaciłam 20 yuanów. W hali głównej Dworca Północnego duża elektroniczna tablica informuje, w której poczekalni należy oczekiwać na dany pociąg. Informuje oczywiście tylko i wyłącznie w znakach i na prawde nie wyobrażam sobie, jak w takich warunkach ma sobie poradzić osoba, która znaków nie czyta. Udałam się do poczekalni numer 3 i moim oczom ukazał się widok jakże podobny do tego, który zszokował mnie blisko pół roku temu na dworcu w Pekinie. Masa ludzka skłębiona na brudnej podłodze.
Z poczekalni na peron prowadzi sześć bramek, stażnicy przepuszczają przez nie pchających się ludzi ściśle zgodnie z rozkładem jazdy. Znalazłam swoją bramkę i mimo że do odjazdu miałam jeszcze trzy godziny, postanowiłam okupować miejsce, jak najbliżej przejścia. W takich sytuacjach, patrząc na odbijające się w systawie kiosku własne odbicie, zaskakuje mnie, że moja twarz nie jest płaska, nos szeroki, a powieki skośne. To na prawdę zupełnie niespodziewane, że nie jestem Azjatką.
Czas wlókł się niemiłosiernie, a na domiar złego otaczała mnie woń niemytych ciał. Wszędzie wokoło siedzieli wieśniacy, w butach uwalanych błotem, marynarkach odziedziczonych po ojcach, a może dziadach. Siedzieli na workach ze swoim dobytkiem i płodami rolnymi, wielkimi, jakby niedbale wyciosanymi w drewnie rękami skubali słoneczniki. Wkładali je do ust, ruchliwe wargi chwytały pestkę, żeby po chwili wyrzucić łupinki i splunąć nimi na podłogę. Czasem kawałek łupiny przyklejał się im do brody. Ogromna dłoń wędrowała w górę i niezgrabnym ruchem wycierała twarz. Gdy skończyły im się słoneczniki, zaczęli palić. Każda czynność zdawała się pochłaniać całe ich jestestwo, jakby podpalanie papierosa wymagało ogromnej uwagi. Czasem tylko ich małe, głęboko w ciemnych twarzach osadzone oczy, podążały za przepychającym się przez tłum dzieckiem, albo nerwowo zwracały się w stronę, z której dobiegał jakiś zaskakujący dźwięk. Cali byli zakurzeni, fragmenty ciała widoczne spod ubrania szare, pokryte wielodniowym brudem. Gdy akurat nie palili, zdrapywali ów brud, a później z wielką atencją starali się wydłubać zza paznokci.
Na ławce tuż obok przycupnął mężczyzna lat około pięćdziesięciu. Jego dłonie miały długie, smukłe palce, zakończone opiłowanymi paznokciami. Bardzo starał się ograniczyć kontakt fizyczny z brudnym otoczeniem, ze śmierdzącymi ludźmi koczującymi wprost przed nim. Obdarzał ich spojrzeniem, w którym nie było cienia niechęci, a jednak odsuwał złożone razem kolana, jak najdalej od nich i tym sposobem zyskiwał może centymetr odsępu.
Do odjazdu pociągu pozostały jeszcze dwie godziny i nazwałam go w myślach Doktorem. Delikatna skóra, spokojny wzrok, zciągnięte w dół kąciki ust, wszystko to kwalifikowało go jako pracownika naukowego, lekarza, może publicystę. Nienahalnie przyglądaliśmy się sobie. W pewnym momencie nachylił się lekko w moją stronę, każdy jego ruch pełen eleganckiej skromności. Spytał mnie głosem bardzo cichym, nie pasującym do jazgotliwej hali, czy jadę do Guangzhou. Skinęłam głową i porównaliśmy nasze bilety, okazało się, że rozlokowani jesteśmy na przeciwległych końcach pociągu.
Gdy przyszedł czas otwierania bramki na peron, Doktor pomógł mi założyć plecak. Chłopi zaczęli pokrzykiwać mocnymi głosami „Zou, aa! Zou!” i pchać się, jakby mogło zabraknąć dla nich miejsca w pociągu. Warknęłam „wolniej trochę!”, bo czułam, że tracę równowagę. Doktor z determinacją wymalowaną na twarzy, zagrodził drogę do bramki i poprosił mnie przodem. Musiało to być dla niego duże poświęcenie, bo chłop z wełnianą czapą nasuniętą na czubek brudnej głowy bezpretensjonalnie naparł na niego i o zachowaniu jakiegokolwiek dystansu nie było już mowy. Oto rycerskość. Na peronie Doktor poinstruował mnie, w którą stronę powinnam się udać i sam poszedł w przeciwną. Zaaferowana kwestią wsiadania do pociągu, zapomniałam języka w gębie i odpowiedniego podziękowania.
W boksie naprzeciw mnie ma miejscie notorycznie wymiotująca kobieta, nad nią śpi jej mąż, na samej górze dwunastoletnia córka. Nade mną nie ma nikogo, przynajmniej jak do tej pory. Od czternastu godzin słucham miarowego stukania kół. Po śmierdzących towarzyszach z poczekalni nie ma ani śladu, widocznie rozlokowani są w jakiś tańszych wagonach, bez łóżek. W moim wagonie, tak samo jak podczas podróży z Pekinu do Chengdu, ludzie są zupełnie normalni, o ile nazwanie tego w ten sposób jest właściwe.
Podczas gdy polski pociąg to impreza na kółkach, picie piwa, śpiewy i radosne przepychanie, chiński pociąg zapada w sen. Albo przynajmniej w letarg, bo szczytem aktywności jest słuchanie muzyki z głośnika komórki. Kobiety robią na drutach i rozdzielają dzieciom owoce, mężczyźni kontemplują jedna za drugą miski makaronu instant. Mąż kobiety naprzeciwko mnie zajęty był użyczaniem jej kolana, o które opierała się, żeby bez cienia skrępowania wymiotować do kolejnych torebek plastikowych. W pewnym momencie chciałam jej już powiedzieć, żeby na przyszłość nie żarła tyle przed podróżą. Jej wnętrzności zdawały się kryć strawione jedzenie, którym można by było nakarmić afrykańską wioskę. Przed strawieniem oczywiście.
Trasa pociągu wije się między wysokimi pagórkami, co jakiś czas ginie w tunelu. Z godziny na godzinę robi się cieplej, a drzewa za oknem przybierają coraz bardziej egzotyczne kształty. Chwilę temu mijaliśmy tarasy ryżowe, pięknie położone na zboczach gór. Nie wiem, czy ziemię pod ryż trzeba orać, jeśli nie, uprawiają tu także inne rośliny, bo widziałam mężczyznę z pługiem, zaprzężonym w muła. Jak wygladą życie tam, gdzie nie dociera kolej? Parę tygodni temu Denna mówiła mi, że w górach nadal liczne są wioski, których mieszkańcy nie mają pojęcia o istnieniu świata zewnętrznego. Może antropolodzy, zamiast rozkładać ze smutkiem ręce, powinni wybrać się na wycieczkę po Chinach? Zresztą, czy na prawdę, jako obiekt badań potrzebne im amazońskie społeczności izolowane, czy nie wystarczyła by im moja grupka chłopów z dworca w Chengdu? Może udzielili by mi odpowiedzi na pytanie, na ile ja i oni jesteśmy tacy sami. Czy tylko moja duma każe mi sądzić, że jestem zdolna do wyższych uczuć niż oni i tylko egzaltacja każe ubierać proste emocje w piórka wyszukanych słów. Na prawdę chciałabym to wiedzieć. Tylko podejrzewam, że argonauci Malinowskiego pachnieli jednak lepiej od chłopów z dworca w Chengdu i tylko antropolog-masochista chciałby spędzić wśród nich czas podrzebny, do przeprowadzenia badań.
Pójdę teraz spać, zbiorę energię na poranek, na godzinę piątą. O piątej pociąg ma dotrzeć do Guangzhou i potrzebna mi będzie przytomność umysłu, żeby przesiąść się w odpowiedni środek lokomocji, którym pojadę dalej.

1 komentarz:

Veln pisze...

tępa sraka