wtorek, 2 grudnia 2008

sen o przepychu

Hongkong przypomina mi Hiszpanię. Pogoda, roślinność, nawet niskie domki na przedmieściu z tarasami na dachach, wszystko to przywodzi na myśl Katalonię. A jednak jest w krajobrazie, w każdym drzewie i każdej latarni przed domem coś nieodparcie orientalnego.
Po kantońsku Hongkong, po mandaryńsku Xianggao, to miasto, które urzekło mnie od pierwszej chwili, od momentu, w którym wysiadłam z metra na stacji East Tsim Sha Tsui. Ludzie są tu inni niż w Chinach kontynentalnych, tak jak inni są mieszkańcy Europy Zachodniej od Wschodniej. Po pierwsze rozpieszcza ich morski klimtat, błękit nieba i słona bryza. Po drugie, dobrobyt. Hongkong pełen jest absurdalnie eleganckich kobiet i mężczyzn w niezobowiązujących ubraniach, jakby właśnie zdążali na partyjkę golfa. Może czterdzieści procent ludności spotykanej na ulicach stanowią Chińczycy. Reszta to mieszanina wszelkich ras i narodowości. Żeby dotrzeć do biznesowego centrum na Wan Chai trzeba wejść na pokład promu, który kursuje od roku 1989. Do futurystycznej wyspy lśniących w słońcu szkalnych domów płynie się więc parowozem, dostojnie kołyszącym się na zielono błękitnych falach. Podróż trwa mniej niż dziesięć minut, a chciało by się, żeby trwała wieczność. Zazdroszczę kobietom w kostiumach Chanel i biznesmenom w nienagannych koszulach, co rano przeklinającym stary prom, śpiesząc się do pracy.
Na Wan Chai znalazłam biuro wizowe i złożyłam paszport, żeby w piątek odebrać go z wklejoną nową chińską wizą. Nikt o nic nie pytał, nikogo nic nie interesoło. Tu wypełnić, tu podpis i jeszcze tylko zdjęcie. No i opłata, ale to przy odbiorze.
Zgodnie z planem, zakwaterowałam się w Chunking Mansions przy Nathan Road. W sąsiedztwie stoją hotele Imperial i Sheraton, a po wyjściu z budynku widąć ogromne sklepy Burberry, Prada, Fendi. Jest nawet Tiffany's, gdyby kogoś dopadła ochota na śniadanie. Choć nie sądzę, żeby wygrawerowali mi litery na pierścionku z paczki krakersów.
Chunking Mansions zostało ukryte, zabudowane, zepchnięte w głąb ulicy. Z zewnątrz widać tylko bramę, prowadzącą do pasażu handlowego pełnego kantorów i lombardów. Bardzo tanio można kupić piękne qipao, oczywiście ze sztucznego jedwiabiu, więc nie popełnie występku przeciw własnym ideałom i nie skuszę się niską ceną. Pasażem wędruje kolorowy tłum, dumne afrykańskie kobiety w powłuczystych szatach i turbanach na głowie, muzułmanie w dżelabach, wysokie Brytyjki w poszarpanych spodniach i z agrafką w nosie. Pakistańczycy stojący pod ścianami (nie bardzo wiadomo, o co im chodzi, prawdopodobnie szukają kogoś, kogo dało by się na coś naciągnąć) . Hinduski w sari i z henną na stopach. Japończycy w luźnych dżinsach, wełnianych czapach i z gitarami w pokrowcach przerzuconych niedbale przez plecy. Całe to dziwne towarzystwo, wszyscy oni, jak i ja, mieszkają w Chunking Mansions. W Chunking Mansions nikt nigoko nie pyta o nazwisko, tylko o pieniądze. Jest wystarczająca kwota na opłacenie noclegu, jest i nocleg.
Mieszkam na trzecim piętrze, w hostelu Tai Wan, prowadzonym przez bezczelnego Chińczyka, mającego się chyba za poważengo biznesmena i rzucającego zdaniami w stylu „marnują moją elektryczność!”, gdy ktoś nie zgasi światła. Za łóżko w dormitorium płacę osiemdziesiąt pięć dolarów hongkońskich, pewnie znalazłabym coś tańszego, choć i ta cena jest bardzo niska. Warunki korelują z ceną, pokój wielkości wychodka mieści dwa piętrowe łóżka, każde długości mniej więcej metra pięćdzieciu. Okna nie ma, jest za to łazienka. Zamek w drzwiach psuje się notorycznie, nie można się dostać do pokoju. Wolę to, niż pokój z którego zrezygnowałam, którego z kolei nie dało się zamknąć. Poza tym nie chciałam szukać pokoi wyżej, bo Chunking Mansions cieszy się sławą pułapki, z której w razie pożaru nie ma ucieczki. Śpiąc na czternastym piętrze czułabym się z tą wiedzą nieswojo.
Moje współlokarorki to trzy niesamowicie brzydkie Walijki, od kilku miesięcy wciąż w podrózy. Wszystkie mniej więcej w moim wieku, kupiły bilety samolotowe dookoła świata z siedmioma przesiadkami. O ile pamiętam, na ich trasie na razie był Bangkok, skąd lądem udały się do Singapuru, a tam wsiadły w samolot do Kuala Lumpur. Z Kuala Lumpur przyleciały do Hongkongu. Następnym ich celem jest Bali, później Australia, gdzie chcą się zatrzymać na trzy miesiące i wrócić na Wyspy Brytyjskie.
Brzydkie, acz sympatyczne Walijki zdołały mnie już wyciągnąć do irlandzkiego pubu tuż obok i za pintę Guinessa zapłaciłam tyle samo, ile płaci się w Warszawie. To było by chyba na tyle jeśli chodzi o luksusy w Hongkongu, bo miasto do tanich nie należy. Ale nie szpilki ze strusiowej skóry ani jadeitowe naszyjniki kuszą mnie najbardziej, ale koreańskie, japońskie i tajskie bary, przed którymi, w letnich ogródkach, stadka biznesmenów i wypielęgnowanych dam, dystyngowanie, ale ze swobodą właściwą ludziom, którzy nie martwią się o rachunek, spożywają posiłki. I kuszą mnie też kawiarnie, zapach mielonych ziaren zdaje się w sposób fizyczny ciągnąć mnie ku wnętrzom zastawionym przytulnymi kanapami, gdzie w spokoju można poczytać gazetę. I gdzie na pewno jest bezprzewodowy internet, za który nie trzeba dotaktowo płacić i można go mieć na swoim komputerze, nie jak w kawiarence internetowej w Chunking, która zresztą zbyt tania też nie jest.
Dziś zjadłam obiad w relatywnie tanim McDonaldzie i buła z tekturowym kotletem sprawiła mi ogromną przyjemność, po pół roku żywienia się syczuańskimi dziwnościami. Jutro gorzko zapłacę za dzisiejszego Guinessa i pożywię się makaronem instant z Seven/Eleven, ale pojutrze za to, wybiorę się w poszukiwaniu tradycyjnej azjatyckiej kuchni, rybnych pyszności, które gdzieś muszą kryć się w dole, pomiędzy onieśmielającymi wierzowcami. Mam nadzieję, że będzie tanio. Muszę też znaleźć jakieś sensowniejsze miejsce kupowania wody, niż w pasażu Chunking Mansions, bo nie możliwe chyba, żeby litrowa butelka musiała kosztować pięć dolarów.
Przyszedł też czas, w którym trzeba zastanowić się, co zrobić z rzeczmi rozrzuconymi po moim maleńkim materacu dwa metry nad ziemią, bo chciałabym się zdrzemnąć. Mam nadzieję, że nie obudzi mnie nagłe spotkanie z podłogą, bowiem nie ma żadnej barierki mającej dać poczucie komfortu. Dobrze, że dwie ostatnie noce spędziłam na pryczy w pociągu, może dzięki temu nie spadnę z łóżka i dziś.

1 komentarz:

Magu pisze...

jak masz mozliwosc, to wstaw jakies zdjecia z HK onegai!

buziaki i trzymaj sie cieplo i bezpiecznie