sobota, 29 listopada 2008

Przygoda dopiero się zaczyna:)

Mimo że wysłałam 14 kilo rzeczy do Polski, wbrew przewidywaniom, mój plecak wcale nie jest mały - przeciwnie, nieprzyzwoicie wypchany i dość ciężki. Może to za sprawą potężnej wałówki, którą zapakowałam na trzydziestogodzinną podróż pociągiem. Kiedy zapasy zostaną zniszczone, plecak powinien zamykać się z pewną łatwością, której teraz zdecydowanie mu brak. Na to liczę.
Syczuan pożegnał mnie dobrym jedzeniem. W przedszkolu obiad był odświętny, na cześć powrotu dyrektorki z pobytu w szpitalu. Oczywiście zafundowała wszystkim maoyazi... Na szczęście oprócz maoyazi były też kwaszone grzyby i dobra zupa. Wieczorem było lepiej, bo wraz z dyrektorką, jej dwiema asystentkami i Denną podczepiłyśmy się pod imprezę szefostwa Aerospace Company i z minami mówiącymi mnie-tu-wcale-nie-ma wyprawiłyśmy sobie ucztę. Świeże krewetki, makaron z owocami morza, biała ryba, tak delikatna, że trudną ją jeść pałeczkami, ostre mielone mięso, do napełniania mini falafelków, świeże i gotowane warzywa, wyborna zupa ostrygowa, w której pływały podłużne pierogi, kawałki mięs w najróżniejszych sosach. Wreszcie coś wyglądającego, jak gładka sajgonka, obsypanego na brzegach sezamem. Po przegryzieniu chrupkiej skórki miękkie, słodkawe wnętrze, o konsystencji gęstej waty.
Kocham kuchnie syczuańską i będę za nią na pewno tęsknić. Późnym wieczorem, po spakowaniu plecaka, wybrałam się jeszcze ostatni raz na nocny targ. Zjadłam pieczone ziemniaki, naleśnikowe zawijasy, kilka patyczków z kalmarami. Na wynos wzięłam miskę zimnego makaronu. Och, będzie mi tego brakować..!
Teraz muszę odnieść klucze od mieszkania i zostawić je u stróża w przedszkolu, złapać rikszę na dworzec autobusowy i pojechać do Chengdu. Tam zahaczę o Bookworma, bo zapomniałam kupić książki na drogę, a później wsiądę w autobus na północny dworzec kolejowy. O dwudziestej drugiej mam pociąg do Guangzhou, czyli Kantonu, gdzie wysiądę we wtorek około godziny piątej rano. Znajdę autobus do Shenzhen i tam przekroczę granicę z Hongkongiem. Chcę złożyć paszport w biurze wizowym jeszcze tego samego dnia. Później będę szukać Chunking Mansions, cieszącego się kiepską sławą budynku, w którym mieszczą się najtańsze w mieście hostele. W Hongkongu pewnie znajdę jakiś hot spot i na pewno napiszę choć krótki post.
Oczywiście w pracy nie obyło się bez stresów. Po prawdzie pożegnanie w przedszkolu było bardzo miłe i dostałam nawet prezent (tradycyjny wełniany szal), ale ludzie z biura w Pekinie, jak zwykle się nie popisali. Kiedy w piątek wieczorem sprawdzałam, czy moja pensja wpłynęła na konto, srodze się rozczarowałam. Wściekła zadzwoniłam do Maggie, która smutnym głosikiem stwierdziła, że w weekend nic nie załatwią. Bez ceregieli zwróciłam się do mojego menagera z AIESEC i zdaje się, że użył jakiś ciężkich argumentów, bo w sobotę po południu pieniądze były na miejscu. Co się nadenerwowałam, jak zwykle, moje. Maggie albo zrezygnowała, albo straciła posadę i zapomniała zostawić polecenie przelewu swojemu następcy.
Nie mogłam się także doprosić o list polecający, którego napisanie leży w zakresie obowiązków pracowników z Pekinu. Poratowała mnie Denna i dyrektorka przedszkola - napisałam tłusty kawałek tekstu o moich niewątpliwych zaletach, Denna przetłumaczyła, a dyrektorka postawiła wszystkie możliwe pieczątki. I mam.
Nie chcę mieszać i na tym blogu, pojawią się jeszcze tylko opisy mojej podróży i pobytu w Hongkongu, a później drogi przez całe Chiny do Pekinu. Posty filipińskie zamieszczę pod innym adresem, który pojawi się na pasku bocznym.

Teraz czas pożegnać się z Syczuanem i moim Longquan. Jak zwykle w życiu, coś się kończy, coś się zaczyna. Mam nadzieję, że zaczyna się przygoda życia i najbliższe dwa miesiące będą przepiękne. Z resztą, nie ma innej możliwości!


Brak komentarzy: