wtorek, 14 października 2008

Mniam

Znajomi często pytają mnie, a co można zejść dobrego w tych Chinach? Już śpieszę z odpowiedzą.

Chińczycy uwielbiają xiaocan, coś, co u nas w słusznie minionych czasach nazywało się chyba małą gastronomią. Z tą tylko różnicą, że oprócz niezliczonych garażowych barów i restauracyjek, które czynne są mniej więcej od południa, wieczorem pojawia się jeszcze drugie tyle barów podwożonych na miejsce dzięki zamocowanym kółkom. Czasem są to jakby przyczepki, które można pociągnąć motorynką, czasem mają wbudowany rower. Z takiego wózka można posmakować smażonego ryżu z jajkiem, makaronów, pieczonej kaczki, czy królika. Wszystko , co wymaga podgrzania zostanie oczywiście podgrzane, bo obok wózka stoi wielka butla gazowa. Jest też podłączona pod akumulator żarówka, oświetlająca specjały, stoi maleńki stoliczek i stołeczki dla gości. Z dużym prawdopodobieństwem jest też zimne piwo. Gdy minie pora kolacyjna wszystko to tajemniczym sposobem zostaje poskładane, załadowane na wózek i znika do następnego wieczora.

Wczoraj zaczęłam posiłek od kawałków jakiegoś morskiego stworzenia ponabijanych na patyczki, obsmażanych na gorącym blacie. Wszystko jest dość słone, zwłaszcza macki, do których przykleja się nadprogramowo duża ilość przypraw, więc z sąsiedniego stoiska wzięłam picie. Kruszony lód miesza się ze szklistymi kawałkami delikatnej galaretki produkowanej zapewne z ryżu, dodaje się kilka rozdrobnionych orzeszków ziemnych i polewa syropem, arbuzowy to mój ulubiony. Uporawszy się z porcją patyczków, z kubkiem w dłoni poszłam na drugi koniec targu, gdzie tęga kobieta wylewa na patelnie bez brzegów ciasto naleśnikowe. Następnie wbija na to jajko i rozprowadza po całej powierzchni naleśnika, smaruje brązowym sosem, posypuje siekanymi piklami i pietruszką. Przed zawinięciem dodaje jeszcze sekretny składnik całej receptury, niesamowicie chrupkie, cienkie jak opłatek wafelki. Nie mam pojęcia z czego się je robi, bo podobne są zupełnie do niczego, co oznacza, że pewnie ryżowe. Gotowe rolki są całkiem spore i można się najeść. Chińczycy życzą sobie jeszcze do środka mięsną mielonkę, bardzo popularną, ale mi za bardzo przypomina konserwę turystyczną, żeby psuć sobie jej smakiem przyjemność jedzenia rolki.

Cała kolacja kosztowała mnie w sumie osiem i pół juana, czyli niecałe trzy złote. W tej niewygórowanej cenie dostać tu można na prawdę pyszne posiłki, pod warunkiem, że przymknie się oko na wątpliwą higienę takiego żywienia. Szczurów jest zresztą całkiem mało, między straganami kluczą koty o wrednych płaskich pyskach i sprawnie wyłapują gryzonie. Częściej widzi się mysz dumnie niesioną przez kota w zębach niż biegającą wolno. Niewątpliwą wadą jedzenia na ulicy jest zapach koszy na śmieci, który czasem przyniesie wiatr. Wielkie metalowe beczki ustawione są w grupach mniej więcej po dziesięć i wyrzucane są tam wszelkie odpady kuchenne. Latem smród po całym dniu był potworny, teraz jest znacznie lepiej i jestem jedyną osobą, której zdaje się to przeszkadzać.

Ogólnie jedzenie na ulicy jest tanie, smaczne i co najważniejsze, jeszcze nigdy mi nie zaszkodziło.



A poza tym pragnę ogłosić, że jutro minie sto dziesięć dni, odkąd przyjechałam do Chin! Nie powiem, żeby zupełnie niepostrzeżenie, ale rzeczywiście szybko. O stopniu mojego zasymilowania może świadczyć fakt, że zaczęłam mlaskać przy jedzeniu. Po prostu, po pierwsze wszystko jest tak ostre, że mlaskanie to pewna forma wietrzenia języka, a po drugie nie da się nie wydawać siorbiąco-mlaszczących odgłosów próbując zjeść pałeczkami metrowej długości makaron. Szkoda tylko, że poziom mojego chińskiego nie świadczy tak dobitnie o asymilacji z otoczeniem. Ale siorbanie też ważna rzecz! :)


Brak komentarzy: