wtorek, 21 października 2008

Cała ta sprawa z czasem jest bardzo dziwna. Po pierwsze, czasu mam tu bardzo dużo i może stąd wynika, że przychodzą mi do głowy różne dziwne rzeczy. Po drugie, chyba nie było nigdy człowieka, którego fenomen czasu na chwilę by nie zainteresował. Właściwie myślenie na ten temat jest tyleż przyjemne, co bezsensowne, bo o ile nie jest się super-fizykiem z NASA, to szanse na wydumanie czegoś odkrywczego są raczej mierne. Niemniej jednak już samo to, że u mnie teraz nadchodzi pora spania, a w Polsce nie skończyły się jeszcze zajęcia uniwersyteckie – już samo to jest na swój sposób dziwne. Zadziwia mnie także fakt, że mogę z przyjaciółką rozmawiać przez gadu, choć dzieli nas siedem tysięcy kilometrów mogę ją nawet usłyszeć, nie wychodząc z domu i nie wydając na to właściwie nic. A jeszcze w czasach młodości mojej babci podróż do Chin równała by się wielomiesięcznemu odcięciu od wieści z kraju. Co tu dużo mówić, w czasach młodości mojej babci, w ogóle dotarcie do Chin stało by pod dużym znakiem zapytania.

Nowy nauczyciel, który przyjechał na miejsce Arturo, a którego nie wspomniałam jeszcze, bo z nim na prawdę nie mam o czym rozmawiać i nasze kontakty ograniczają się do kurtuazyjnego „hała ju”, nowy nauczyciel ma kilka powiedzonek, które zależnie od dnia z różną częstotliwością lubi powtórzyć. Gdybym słuchała tego, co mówi, mogło by to być nawet irytujące. Ale jedno z jego powiedzonek głupie nie jest, choć może gdyby Chris ograniczył się do wypowiadania go raz dziennie, była bym bardziej skłonna użyczyć ucha. „Człowieku, jak ten czas leci” - tak właśnie Chris raz po raz sobie mówi, kiwając głową i robiąc poważną minę. I tu rzeczywiście Chris ma racje. Czas leci. I to leci coraz szybciej. W prawdzie, gdy pomyślę o dniu w którym wysiadłam z busa wiozącego mnie z lotniska w Pekinie do Pingu, o tamtym upale, o mgle, o ogromnych kałużach i koszuli przyklejonej do ciała, gdy pomyślę o tym dniu mam wrażenie, że oddzielają mnie od niego lata świetlne. Ale już gdy pomyślę o dniu wyjazdu Arturo, mam wrażenie, że było to ledwie wczoraj, a przecież minęło już sześć tygodni.

W przyszłym tygodniu przypada Wszystkich Świętych. Oczywiście w przedszkolu odbędzie się halloweenowa impreza i oczekuje się ode mnie, że ją poprowadzę. Od Wszystkich Świętych niedaleko już do Bożego Narodzenia, więc może będę miła i się zgodzę. Zwłaszcza, że na Gwiazdkę mnie tu nie będzie. Zapowiedziałam już, że dziewiętnastego grudnia kończę pracę i mam zamiar pociągiem udać się do Hongkongu, skąd wsiądę w samolot i dzień przed Gwiazdką wylonduję w Manilii. Święta spędzę więc w stolicy Filipin, a co dalej, to jeszcze się zobaczy. Grunt, żeby na chiński Nowy Rok wrócić do Państwa Środka. A z tym może być problem... Znaczy, nie – problemu być nie może, wszystko musi się udać i nie dopuszczam do siebie innej możliwości.

Sprawa przedstawia się następująco. Kiedy miesiąc temu ekspirowała moja wiza, naciskałam na szefostwo w Pekinie, żeby dopilnowali załatwienia wszystkich formalności. Oczywiście nie dopilnowali. Już blisko było do tego, żeby mnie chyba deportowali, bo policja z lokalnego komisariatu zaczęła się denerwować, kiedy moi pracodawcy załatwili wizę, a policja nagle ucichła. Oczywiście dali w łapę, a wiza załatwiona została na lewo. Mimo moich wielokrotnych telefonów do Pekinu, że chcę mieć możliwość wjazdu i wyjazdu z Chin, nie udało się tego załatwić, co oznacza, że nierozgarnięta panienka z biura zwyczajnie o tym zapomniała. Postanowiłam na własną rękę załatwić te kwestię, ale okazało się, że przy tej okazji wyjdą na jaw machlojki związane z wystawieniem wizy i nie mogę ubiegać się o przyznanie mi dodatkowych entry. A jedno przynajmniej jest mi bardzo potrzebne, bo mój samolot do Polski odlatuje pod koniec stycznia z Pekinu i muszę do niego po wyprawie na Filipiny się dostać. O wizę będę się więc starać w Hongkongu, co podobno jest sprawą rutynową i nikomu wiz nie odmawiają. Martwi mnie tylko to „podobno”. Ale, powtórzę się niczym Chris, no risk, no fun, prawda?

Do dnia w którym skończę pracować w przedszkolu w Longquan zostało mi sześciesiąt dni. Minie w oka mgnieniu. Czas ma tę dziwną właściwość, że ubywa go w różnym tempie, zależy, czy mierzony jest od, czy do. Z „do” bywa tak, że kiedy czegoś już na prawdę nie można się doczekać, niezmiennie zaskakuje nas, że to właśnie już. I wiem, że dzień, w którym znów będę mogła założyć plecak na plecy, zaskoczy mnie za któtką chwilkę.

Zacznę wtedy tęsknić do „mojego” Longquan, do miasteczka, do którego prawdopodobnie już nigdy ponownie nie wrócę. Choć kto wie. Chengdu to baza wypadowa dla wielu wypraw w Himalaje, a wiem, że Himalaje na mnie czekają. Jeśli zawitam do Chengdu, na pewno wsiądę ze stacji Xin Nan Men w autobus, żeby raz jeszcze zobaczyć moje Longquan. Zobaczymy, co czas przyniesie.

7 komentarzy:

Magu pisze...

chcialam napisac cos madrego a propos czasu. ze sie zgadzam, ze mam tak samo itp ale jakos mi sie slowa nie chca sprawnie w zdania skladac. chyba pora isc spac :)
trzymaj sie cieplutko!

btw serio nie moge uwierzyc, ze juz tyle czasu minelo, od kiedy wyjechalas. more so jak pomysle, ze chcialam tam leciec z Toba:)

Zofia A. Reych pisze...

a jeszcze drugie tyle wlasciwie przede mna. ale tylko 40dni pracy^^ (+weekendy lol) a pozniej 40 dni holidejów! no czyli razem 96 dni, a jestem w chinach 120 ponad. mam takie skrupulatne wyliczenia, bo mi sie mega nudzi, jak choruje :D

Magu pisze...

rozlozylas sie czyzby?
Ty sie lepiej ta wiza zajmij zanim sie na jakiekolwiek wakacje wybierzesz :P

Jak chinski?

Zofia A. Reych pisze...

wez oni tu seplenia po tym syczuańsku w ogole nie wiadomo czy to chinski czy wietnamski czy nie wiem co :D masakra. jak nic nie umialam, tak nic nie umiem dalej lol.

Magu pisze...

czyli jednak slowa Zuzi sie spelniaja...? :P

adikolor pisze...

Ci dwaj yuppies z drugiej fotki rządzą :D

Zofia A. Reych pisze...

znaczy hmm teraz po prawie 5 miesiacach zaczynam ogarniac roznice miedzy sichuanhua a putonghua i wydaje mi sie ze zrozumiec te druga bedzie mi teraz zupelnie latwo :D:D sprawdze w pekinie^^'