czwartek, 7 sierpnia 2008

Wydawało mi się, że wyjechać na pół roku - to tylko chwila, że nie zdążę poczuć się, jakbym m i e s z k a ł a w Chinach. Po raz kolejny pomyliłam się. Kilka tygodni spędzonych w "moim" mieszkaniu, codzienna rutyna w pracy, te same twarze w sklepie na rogu, znajomy dozorca, karta na basen, ulubione miejsce, gdzie kupuję smażony ryż i kolejne, gdzie zawsze jem makaron na zimno - to wszystko sprawiło, że zadomowiłam się tu trochę i czuję się jakby u siebie.
Przeprowadzić się do Chin, to jak Discovery Channel dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie ma dnia, w którym coś by mnie nie zaskoczyło - może poczułabym się zaskoczona, gdyby wszystko było normalnie, w moim europejskim tego słowa znaczenia.
Jedną z rzeczy, którą kocham w podróżowaniu najbardziej, jest jedzenie. Zapach przypraw, nowe smaki i kolory, których mimo wszechobecnej globalizacji nie można doświadczyć w Polsce. Preferencje kulinarne - to chyba coś, co zmienia się najwolniej, głęboko zakorzenione w mentalności, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Chińczycy nie lubią pizzy, a w kotlet w hamburgerze smakuje tymi samymi przyprawami, co kurczak na straganie.
Specjalnością regionu jest chongqing huoguo, popularnie nazywany przez cudzoziemców hotpotem. Czekałam z degustacją długo, chciałam przyzwyczaić się trochę do tutejszej kuchni, żeby nie zaskoczona zbytnio odmiennością dania, móc je w pełni docenić. Denna wraz z mężem zaprosili mnie wczoraj do restauracji i pomknęliśmy rikszą w kierunku ich ulubionego lokalu.
W środku stołu wycięta jest jakby dziura, w którą wstawia się kociołek z czarnym od przypraw, bulgocącym sosem. Butla gazowa pod kociołkiem zapewnia odpowiednią temperaturę. Na specjalnym kilkupoziomowym stoliczku przyjeżdżają talerze z surowymi warzywami, mięsem, owocami morza - wszystko pokrojone w cienkie paseczki lub plasterki. Trzeba tylko wrzucić to do kociołka i poczekać, aż ugotuje się w wywarze. Później rozpoczyna się łowienie smakołyków pałeczkami, maczanie ich w stojącym przed każdym gościem specjalnym oleju i degustacja. I... wszystko jest pyszne, ale tak ostre, że trzy butelki chińskiego piwa ledwo starczają, żeby ugasić pragnienie. Większość kobiet popija hot pot mlekiem sojowym - nie pijają piwa, bo zbyt szybko uderza im do głowy, a mleko sojowe podobno chroni żołądek, jednak mi myśl o mieszaniu jagnięciny na ostro z mdłym, słodkawym mlekiem nie przypadła do gustu.


Po raz kolejny spotkanie z tradycyjną kuchnią syczuańską wypadło pomyślnie! Hot pot jest rzeczywiście niezły, ale nie wspominam go z takim rozrzewnieniem, jak kruszonego lodu z orzeszkami ziemnymi i pysznym złotym syropem, albo kolby słodkiej kukurydzy pieczonej na rozżarzonych węglach. Dziś wieczorem wybiorę się poszukać moich ulubionych smakołyków, które niestety migrują i nigdy następnego dnia nie zastaję ich tam, gdzie dnia poprzedniego.

Brak komentarzy: