piątek, 1 sierpnia 2008

Chengdu bywa takie...



...ale częściej bywa takie.






The Bookworm. Love in a Fallen City. Shanghai czeka, baby.




______________________________________________________


Sobota, dziesiąta rano. Wstałam z ambitnym planem dotarcia do anglojęzycznej księgarni, apteki i drogerii. Gdy tylko posprawdzam w słownikach nazwy tego, co chcę kupić, ruszam rikszą na dworzec autobusowy. Mam też nadzieje w powrotną stronę zdążyć na autobus i nie wydawać siedemdziesięciu yuanów na taksówkę. Może jednak powinnam wstać wcześniej?

Parę dni temu spotkałam na siłowni (tak, na siłowni właśnie, tam, gdzie z a w s z e jestem kompletnie sama) bardzo sympatyczną dziewczynę, której angielski pozwala nam na nadrobienie braków mojego chińskiego. Christina jest, jak na Chinkę, bardzo nietypowa - mówi po angielsku, lubi ćwiczyć, nie popiskuje jak dwunastolatka. I pije piwo! Po wspólnym treningu poszłyśmy więc napełnić nasze skatowane brzuszki boskim trunkiem i z radością stwierdziłam, że nowa znajomość bardzo mi się podoba.

W pracy wszytko idzie dobrze, oprócz tego, że znów zapomniałam, że w piątki zaczynam wcześniej. Z ciekawostek - kiedy skończyłam wczoraj ostatnie zajęcia i spokojnie czekałam na obiad, zobaczyłam nauczycielki wyprowadzające dzieci na podwórko. Nie podejrzewając niczego zaczęłam wygłupiać się z moimi ulubionymi uczniami i kiedy oparłam się o balustradę na pierwszym piętrze, poczułam dziwne drżenie. W tym samym momencie twarz stojącej obok nauczycielki jakby skurczyła się i popędziła krzykiem wszystkie dzieciaki. Nauczyciel fortepianu spojrzał na mnie i powiedział "trzęsienie ziemi". Jakoś się nie przeraziłam, ale nie było mnie tu dwunastego maja i pewnie po prostu nie wiem, czego powinnam się bać.

Brak komentarzy: