sobota, 23 sierpnia 2008

I love China

Sobota. Coś trzeba zrobić z czasem. Wyjść do ludzi, porozmawiać. Umówiłam się z Arturo, że wstaniemy wcześnie i spotkamy się przy osiedlowym mostku, żeby pojechać na poranny targ na odległym krańcu Chengdu. Za pięć siódma Meksykanin zapukał do moich drzwi w piżamie, powiedział, że chce mu się spać i wraca do swojego mieszkania. Trudno, pojadę na targ sama. Riksza, autobus, postój przy bankomacie, kolejny autobus, riksza - dotarłam na miejsce bez przeszkód, z portfelem wypchanym banknotami stujuanowymi, gotowa do zakupów. Targ w pobliżu dworca kolejowego, z podejrzanymi typami kręcącymi się to tu, to tam i wszystkimi innymi atrybutami niesympatycznej dzielnicy nie spodobał mi się od pierwszej chwili. Czujnie trzymałam rękę na suwaku torby, żałując, że zapomniałam z mieszkania saszetki na pieniądze. Szłam niespiesznie wzdłóż straganów, omiatając wzrokiem tony chińskiej tandety i nic nie przykuło mojej uwagi, dopóki nie zobaczyłam krótkich dżinsików opatrzonych wygniecioną kartką z napisem "19 yuanów". Zatrzymałam się, rzuciłam okiem, "na macanego" sprawdziłam jakość dżinsu. Na prawde świetne spodenki! Sięgnęłam do suwaka torby i gdy zobaczyłam, że jest rozpięty, wiedziałam od razu. Kieszonkowiec! Ale nie, nie możliwie, nigdy nie dałam się okraść, przecież jestem na to zbyt czujna. Wsunęłam rękę do torby i im bardziej szukałam, tym bardziej portfela tam nie było. Krzyczeć? Rozejrzałam się w okół, tłum bezustannie przemieszczał się we wszystkich możliwych kierunkach. W takim tłumie nawet ja z moimi blond włosami mogłabym zniknąć w sekundę. Dystans, dystans, dziewczyno! Uśmiechnęłam się kwaśno sama do siebie - czy na prawdę jestem jak Miś o wiadomo jakim Rozumku? Ale ochota do żartobliwej autorefleksji szybko mi minęła. Dokładnie w tej sekundzie, w której zrozumiałam, że jestem w nieznanej sobie części miasta, daleko od Longquan, bez grosza, dokumentów, ani karty kredytowej. Jak teraz zablokować kochaną złotą visę?! To chyba był obiaw paniki, przecież visa została w saszetce, bezpieczna, w mieszkaniu. Dobrze - nie jestem aż tak głupia, jak myślałam. Jestem tylko trochę głupia. Już chciałam wygrzebać z torebki telefon, ale uświadomiłam sobie, że awaryjna kartka z numerami telefonów do pracy, konsulatów i na policję została razem z kartą kredytową w saszetce i równie bezpieczna, co nieprzydatna, leży na mojej półce.
Znalazłam komisariat, złożyłam zeznania. Mój paszport został wysłany do agencji wizowej, nie mogłam go pokazać, odnalazłam więc w internecie skan i podałam funkcjonariuszom numer. Proszę się nie martwić, znajdziemy pani portfel. Jasne. Jeśli tak się stanie, zostanę orędowniczką komunizmu, socjalizmu i wszelkiego innego izmowego reżimu, przysięgam. Niech żyje przewodniczący Mao i te sprawy.

Co zaskakujące, nie mam poczucia niesprawiedliwości, jestem zła tylko na siebie. Pożegnałam się z ulubionym czerwonym portfelem, kartą bankową i okrągłą sumką. Cóż, przynajmniej pokonał mnie profesjonalista, a nie jakiś byle zbir z kranem w ręku. Należy szanować każdego, kto jest dobry w swoim fachu, prawda? Choć nie odmówiła bym użycia kranu na głowie tegoż fachowca.

Człowiek uczy się całe życie. Teraz przynajmniej wiem, że moja obsesja na punkcie trzymania pieniędzy zawsze w bezpiecznym miejscu nie była bezpodstawna. I nie zamierzam już więcej próbować się z niej leczyć.



Brak komentarzy: