piątek, 5 września 2008

W sumie, to mi tu nadal dobrze

No i porobiło się. Stojąc na parkingu z plastikowymi siatkami w obu rękach nie mogłam pomachać odjeżdżającemu w żółto-czarnej taksówce Meksykaninowi. Zresztą, muszę przyznać, że nie czułam specjalnej potrzeby. Zaskakujące, że jeszcze tak niedawno, niecałe dziesięć lat temu przyjaźnie zawierało się tak łatwo. Ot, poznało się kogoś i duchowe porozumienie właściwie gotowe. Dzieciństwo jednak było łatwiejsze.

Dwa miesiące spędzone z Arturo nie zaowocowały żadnym szczególnym porozumieniem, ani to duchowym, ani na pewno, i dzięki za to niebiosom, fizycznym. Mimo że w pewnym sensie byliśmy drużyną, graliśmy My – przeciw Nim. Oni to oczywiście szefostwo firmy w Pekinie, a tu w Longquan przemądrzała dyrektorka przedszkola, czasem Denna, czasem wszyscy Chińczycy. Bo nie da się ukryć, że biały człowiek jest tu inny, obcy.

Tak więc przez dwa miesiące, dzień w dzień, byłam ja i Arturo, Arturo i ja. I jest mi dokładnie obojętne, że widziałam go dziś prawdopodobnie ostatni raz w życiu. Pa, pa.

Większe emocje niż odjazd Meksykanina wywołał spadek po nim – plastikowe siatki w rękach pełne makaronu instant i środków czystościowych. Trafiła mi się także butelka podłego wina marki Chengdu Red i przewodnik po Chinach. Nieźle. Rzuciłam wszystko na podłogę w przedpokoju i zajmę się tym jutro.

Początkowo Arturo planował zostać w Longquan do stycznia. Rzeczywistość szybko plany zweryfikowała, bo nie mógł znieść małomiasteczkowej atmosfery i braku gejowskich klubów. W sumie mogę go zrozumieć. Postanowił wyjechać stąd, jeśli tylko trafi mu się, a dokładniej sama wlezie w ręce, oferta pracy w ciekawszej okolicy. Sprawy uległy zmianie, gdy podczas wtorkowego lunchu, ni z gruchy ni z pietruchy, Denna dostała szału. Arturo dowiedział się, że uważa się za lepszego od Chińczyków, że nikt go nie lubi w pracy, że jest rasistą, że wiecznie narzeka i Denna absolutnie, ale to absolutnie ma tego dość. Nie wiem dlaczego dostało się właśnie jemu, skoro najwięcej problemów Denna ma z załatwianiem moich spraw – może dla tego, że jestem od Arturo ładniejsza i moje blond włosy troszkę zaburzyły jej ogląd sytuacji. W końcu na porządku dziennym są tu w stosunku do mnie komentarze typu „Och, jesteś bardzo piękna, wielu ludzi musi Cię kochać..!” Arturo też do brzydali nie należy, ale blond włosów nie ma i frustracje Denny spadły na niego. Przelało to widać czarę goryczy, bo spakował się i wyniósł do Chengdu, do ekskluzywnego apartamentu swojego francuskiego kochanka. Podobno w przyszłym tygodniu ma lecieć do Pekinu, jakaś firma zdaje się potrzebować nauczyciela. I dobrze, krzyżyk na drogę, było miło. Serio. Chętnie wypiję z nim kiedyś zimne piwo w Mexico City, jeśli tylko mnie tam poniesie. I jeśli Arturo kiedykolwiek tam wróci, bo z jego deklaracji wynika, że w Chinach już chyba zostanie. Może odpowiada mu sytuacja, w której jest w centrum uwagi tylko dla tego, że nie ma skośnych oczu. A może ma zupełnie inne powody, bo przecież w Chińskich metropoliach mieszkają tysiące białych i nikt na nich nie zwraca uwagi, a zdaje się, że na prowincję Meksykanin już się nie wybiera.

A mi na chińskim zadupiu w sumie całkiem dobrze. Mam swoje mieszkanko, mam mojego najlepszego przyjaciela Hjuleta Pakarda, no i mam za czym tęsknić. Czas w Warszawie wydaje mi się teraz czasem magicznym, znajomi paczką przyjaciół, jak z amerykańskiego serialu. Życie idealne. Dobrze mi się o tym myśli, zwłaszcza, kiedy tutejsza codzienność mnie irytuje. A zdarza się, że irytuje mnie mocno.

Cały problem, jaki miałam po kradzieży (oprócz świadomości, że za skradzioną sumę mogłabym kupić lustrzankę cyfrową) sprawił fakt, że mój paszport został wysłany do agencji wizowej i zostałam bez żadnego dokumentu. Szczęściem miałam skany i na tej podstawie zablokowałam konto w banku i załatwiłam kilka innych spraw. Wszystko było by pięknie, ale bez oryginału dokumentu nie mogłam podjąć pieniędzy. Nie mogłam wymienić także zachowanych na czarną godzinę dolarów, no bo bez paszportu niet, nie lza. Spoko. Żyłam za pożyczone. Już to wprawiało mnie w lekki stan irytacji. Irytacja pogłębiła się i można ją już spokojnie było nazwać niecenzuralnymi słowy, gdy Denna wręczyła mi i Arturo pakiet „rules for foreign teachers”, a w nim informacje, że nie wolno nam opuszczać mieszkań po dwudziestej trzeciej, że nikt nie może zostawać u nas na noc, że to siamto i owamto będzie karane grzywną w wysokości stu juanów, a z kolei inne przewinienia grzywną w wysokości dwustu. Szlag mnie trafił i natychmiast nasmarowałam maila to Pekinu, tłumacząc jak to ja nie chcę, nie mogę i generalnie to możecie się ugryźć. Rekord użycia form negacji w jednym liście został pobity, ale poziom mojej złości nie opadł. Wzrósł natomiast, gdy po prawie trzech tygodniach czekania przyszedł mój paszport, a w nim wiza turystyczna ważna jeden miesiąc. Jak burza wpadłam do gabinetu dyrektorki i zażądałam dostępu do telefonu. Oświadczenia, że jeśli dalej tak pójdzie niedługo zostaną w przedszkolu nie z jednym, ale bez żadnego zagranicznego nauczyciela poskutkowały. Idiotyczne przepisy nagle okazały się nieaktualne, a kwestia wizy oczywiście zostanie rozwiązana jak najszybciej. Przeprosiny troszkę mnie ułagodziły, ale sposób w jaki Chińczycy zabierają się do czegokolwiek hmm, no kolokwialnie mówiąc, rozwala mnie ten sposób. Będąc nieco bardziej rozgarnięta niż ludzie, których zawodem (sic!) jest załatwianie wiz, podałam im adres do państwowego biura bezpieczeństwa w Chengdu, a także prywatnej firmy zajmującej się wizami – obie te instytucje za stosownymi opłatami mogą zaradzić zaistniałemu kryzysowi paszportowemu. Zachwytom nie było końca, jaka mądra, światowa z Ciebie kobieta, Sophie! Z tą wiedzą wszystko szybko załatwimy!

Ludzie, co wy, gugla nie macie?

Ale w sumie, tak, całkiem mi dobrze na chińskim zadupiu. Teraz jak zwykle siedzę sobie w ulubionej herbaciarni i popijam napar z chryzantem. Podobno zdrowy. Kiedy zamówiłam go po raz pierwszy i podniosłam szklankę do ust, zapach w ułamku sekundy przeniósł mnie w okolice Witerbskiej w Dzień Zaduszny, między ludzi tłoczących się przed bramą cmentarną. Muszę powiedzieć, że intensywność doznania była niesamowita. Choć pachnie cmentarnie, to nadal całkiem przyjemnie. Jest mi dobrze. Jest mi spokojnie. Tak naprawdę wszystkie te perypetie z ostatnich dni mało mnie obchodzą i dalej leniuchuję sobie bezkarnie, robię to, na co w Polsce nie ma czasu. Jutro spędzę cały dzień w Blue Ideal – najpierw w siłowni a później na basenie, wypluskam się i wysaunuję. Może wieczorem wykaligrafuję kilka znaków. Obejrzę bzdury na jutjubie, przejdę się na nocny targ.

A teraz muszę kończyć, bo z Polski przyszedł do mnie Twój Styl i mam zamiar zagłębić się w lekturze. W horoskopie wyczytałam już, że „chciałabym wspiąć się w szpilkach na Kilimandżaro”. Tak, to zdecydowanie ja!

Komary nie dają za wygraną, jakieś inne robaczydła wydają miłe dźwięki, przed herbaciarnią kilka osób rozgrywa turniej w badmintona. Miło.


Brak komentarzy: