sobota, 12 lipca 2008

u pand i u fotografa

Nie ma ucieczki przed Aieseciem. Już myślałam, że na dobre dałam nogę z korporacyjnych szpon, ale płonne moje nadzieje – Sammy z LC BJTU (dla nie wtajemniczonych skrót ten oznacza komitet lokalny w Pekinie) akurat szczęśliwie przyjechał na wakacje do Chengdu i może się ze mną spotkać. Kaszana – pomyślałam – i chcąc nie chcąc umówiłam się na sobotę.

Wstałam dzielnie o dziewiątej, zgarnęłam słownik elektroniczny i mini-rozmówki i takoż uzbrojona ruszyłam do boju. Złapałam rikszę i po kwadransie machania rękami, pisania znaków palcem w powietrzu i pokrzykiwania udało mi się wytłumaczyć, że chcę na dworzec. Pan rikszarz naciągnął mnie na niebotyczną kwotę ośmiu yuanów, ale zadowolona z dotarcia na miejsce nie miałam zacięcia do targów. Na dworcu udało mi się nie zrobić z siebie idiotki, kupiłam bilet na stację Shin Nan Men i wsiadłam do autobusu. Gdy okolica zaczęła wyglądać, jak centrum, zajrzałam do słownikia i dukając spytałam siedzącej obok dziewczyny, czy to mój przystanek. Twój, twój, to tu. Wysiadłam. Oczywiście przystanek nie był mój, tylko nazwa podobna. Pokrwieństwo nazwy miało wszakże swoje źródło w pokrewieństwie położenia i po krótkim spacerze znalazłam spory dworzec. Niestety żaden napis nie określał go jako stacji Shin Nan Men, ale zagadnięci przechodnie podtwierdzili, że to z całą pewnością właśnie tu. Cóż mogłam zrobić, pozostało mi liczyć, że tym razem to nie pomyłka. Do spotkania z Sammym zostało mi jeszcze pół godziny, skoczyłam więc do Dico's, chińskiego odpowiednika McDonalda. Pokrzepiona hamburgerem z orientalnie smakującym kurczakiem wróciłam na stację i ku mojemu zaskoczeniu chłopak w czerwonej koszulce Aiesec zawołał mnie po imieniu.

Powiedzieć, że Sammy mówi po angielsku, było by dość odważnie. Byliśmy w stanie dokonać prostego aktu komunikacji, ale bardziej skomplikowane rozmowy jakoś się nie kleiły. Brat Sammy'ego nie mówi po angielsku w ogóle i nie ma też angielskiego imienia, mogę tylko zgadywać, że jego chińskie imię powinno się zapisywać Huang. Niewątpliwą zaletą Huanga jest klimatyzowany samochód, do którego wsiedliśmy i pomknęliśmy w stronę ośrodka badawczego pandy wielkiej.

Kiedy przybyliśmy na miejsce panda wielka spała. Spały też małe pandy, czyli młode pandy wielkie, spała też panda mała, czyli rudo-czarny kot, taki sam, jaki mieszka w warszawskim zoo. Młodych pand małych (pand małych do kwadratu?) nie było.



Myślałam, że nie spotka mnie już nic dziwniejszego tego dnia. Myliłam się. Po spacerze po uroczych zakątkach Chengdu i obiedzie składającym się z tradycyjnych syczuańskich dań zostałam zaprowadzona do narzeczonej Huanga i przez trzy godziny czesano mnie, malowano i robiono mi zdjęcia w studiu... Zdjęcia rewelacyjne nie wyszły, ale zabawa była przednia. Sammy miał coś do załatwienia i po raz pierwszy zostałam wśród ludzi zupełnie nie znających angielskiego. Nie wiem, jak to możliwe, ale gdzieś między eyelinerem a pudrem, czy może akurat kiedy suszono mi włosy, zaczęłam rozumieć pojedyncze słowa, aż w końcu proste zdania. Na nowo uwierzyłam, że nauczę się tego przedziwnego języka.

Oczywiście uciekł mi ostatni autobus do Longquan. Zatrzymałam taksówkę, wytargowałam cenę i ruszyliśmy. Nie znam adresu mieszkania Arturo, musiałam pokierować kierowcę. I... bez najmniejszych trudności wytłumaczyłam mu, gdzie chcę jechać. Po chińsku! Kiedy zachęcony moją wymownością zagadną mnie z prędkością karabinu maszynowego wymamrotałam tylko „ting bu dong”, czyli „nie rozumiem”, ale i tak wysiadłam bardzo zadowolona z siebie.

Zapomniałam dodać, że cieszę się ze spotkania z Sammym i jego bratem, bo bez nich prawdopodobnie nie odważyłabym się na włóczęgę po Chengdu. Zachęcona dzisiejszym sukcesem, na przyszłość będę już bardziej odważna. W końcu minął już tydzień, odkąd mieszkam w Syczuanie:)



Ja i Sammy pod pomnikiem pand.



Bambusy.



Tak śpi panda wielka.



Tak śpi panda mała.



Bracia.








Cztery lata przerwy i prawe ramię i ręce i noga i ech... Bu hao de, bu hao..



Charlize? Lepiej mi idzie wyglądanie ładnie niż wu shu niestety... A na ładnie wyglądanie teraz już też trochę późno.




Z ekipą od make-upu, ciuchów i fryzury.



Ciągle nie rozwiązałam problemu aparatu fotograficznego. Chyba zdecyduję się na eBay, czyli na fajne fotki muszę jeszcze trochę poczekać. A te wszystkie stragany, mężczyźni grający w chińskie szachy, uśmiechnięte dzieci, zielone listki miłorzębu i cała armia robali aż krzyczą, żeby je sfotografować...

Myślę, że nie powinnam opisywać wszystkiego tego samego dnia, którego się dzieje. Mam dziwne wrażenie, że moje posty czyta się jak chaotyczne sprawozdanie sportowe...

2 komentarze:

kawowca pisze...

Nie, Twoje posty czyta sie jak dobra książkę ;)

bloodsugar pisze...

zofio moja
a może zamiast na ebay, zdecyduj sie na to żeby ktoś kupił Ci aparat w polsce i wysłał np ems pocztex albo czyms takim? to może być prostsze bo jak cie znam to nie masz konta na paypalu ;P