piątek, 4 lipca 2008

3.07.2008


Za oknem powitały mnie wzgórza, soczysta zieleń i mgła. Granitowe uskoki rozbudzają wyobraźnie wspinacza. Wszystko tonie w gęstej mgle, wilgoć jest widoczna w każdym fragmencie krajobrazu, a więc i skały są mokre. Cóż, ponoć ideał nie istnieje.

Nie jestem pewna, co mnie obudziło. Zasnęłam wcześnie, zmęczona zmianą czasu, a otworzyłam oczy najpóźniej ze wszystkich.

Uwielbiam spać w pociągu.

Moi chińscy przełożeni niefrasobliwie zapomnieli o bilecie lotniczym do Syczuanu. Ku mojej radości, ale i lekkiemu przerażeniu, kupiono mi bilet kolejowy za 450 yuanów. Podobno pierwsza klasa, miejsce na dole, najwygodniejsze.

Miałam okazję dowiedzieć się, jak daleko od centrum znajduje się „moje” przedszkole, gdy jechałam w taksówce na dworzec. Bardzo daleko. Wydaje mi się nawet, że Pingguo nie leży w mieście, należy jedynie do okręgu municypalnego Pekin.

Podejrzewam, że nie miałam okazji zobaczyć najładniejszej części stolicy. Żadnych zabytków, ale też żadnych strzelistych wieżowców, ani eleganckich bulwarów. To, co widziałam, przypomina każde inne wyrosłe w totalitaryzmie miasto, z tą tylko różnicą, że między ogromnymi szarymi blokami przemykają setki rowerów.

Wcześniej myślałam, że dworzec kolejowy w Berlinie musi być największy na świecie, ale... Tu Chińczycy walczą, by przepchnąć się przez malutkie wejście i bramki ochrony, używając łokci, bagażu i wyzwisk, jako skutecznej broni. Nie jestem delikatna, moje łokcie są celne a angielskie przekleństwa robią wrażenie, ale gdyby nie Susie, Chinka pracująca w biurze „mojej” firmy, nie miałabym szans na odnalezienie właściwego pociągu. Żadne napisy nie są przetłumaczone na angielski, w zasięgu wzroku żadnego okienka, gdzie można by zasięgnąć informacji. Dla pasażerów każdego pociągu wyznaczone są oddzielne poczekalnie, skąd przez kolejne bramki przechodzi się wprost na peron. W poczekalni ludzie leżą na podłodze, siedzą, stoją – brakuje tylko żeby podwieszali się pod sufitem. Krótko mówiac, największy ścisk, jaki kiedykolwiek widziałam.

Pociąg jest znacznie tańszy niż samolot (mój bilet jest najdroższy), więc i pasażerowie różnią się od tych, których spotkałam na lotnisku. Palą, pogryzają jakieś pestki i bez skrępowania rzucają łupinki na ziemię, śpią jedni na drugich.

Na szczęście w pociągu trafiłam na dobre toważstwo. Wokół mnie kilku studentów i spokojny staruszek. Wagon nie jest podzielony na przedziały, tylko na „boksy”, czyli sześć łóżek w trzech poziomach, a między nimi stoliczek z dużym metalowym dzbankiem na herbatę. Nie udało mi się jeszcze rozgryźć, gdzie Chińczycy je napełniają.

Czy wspomniałam już, że jestem jedyną białą w pociągu? Dla mnie atrakcje stanowi widok za oknem, dla Chińczyków atrakcję stanowię ja. Rewelacja. Szlag mnie trafi, jeśli nie nauczę się w ekspresowym tempie ich języka i nie będę mogła rzeczowo spytać „czego się gapisz, koleś?”.

Nie udało mi się spędzić dużo czasu po przebudzeniu w spokoju. Zjadłam ciasteczko, poszłam do śmierdzącej łazienki (jedyny minuś chińskiego pociągu), wyjęłam komputer i zaczęłam pisać, a już przysiadł się poznany na dworcu chłopak, student informatyki z Chengdu. I co?? I przyniósł ze sobą aparat forograficzny. Chyba zacznę fotografować Azjatów w Warszawie, tak dla równwagi.

Następnym razem poproszę o środkowe łóżko, bo dolne traktowane jest, jak wspólna własność i nikomu nie wydaje się stosowne zapytać, czy można się przysiąść. A może to moje przewrażliwienie? Może Chińczycy są po prostu toważyscy i gościnni, więc nie przychodzi im do głowy, ze komuś może przeszkadzać, jeśli przywłaszczą sobie kawałek jego łóżka? Tak, czy inaczej nie chcę wprowadzać niemiłej atmosfery i nie zacznę tłumaczyć studentowi informatyki, że to moje łóżko i może spadać. Postanowiłam nie odzywać się i tym sposobem zniechęcić go do siedzenia tu, ale plan spalił na panewce, bo na przeciwległym łóżku maleńka Chinka jest niezwykle rozmowna.

Co kraj, to obyczaj.

Przede mną jeszcze dwanaście godzin podróży. Mam nadzieje jeszcze się przespać, może przeciągając się dam znać, że potrzebuje całej długości łóżka, także jego ostatniego fragmentu...

1 komentarz:

eliza pisze...

witaj Zosiu,
na poczatek - nie znamy sie jeszcze:)

(I ja tez nie lubie pisac po polsku bez polskich znakow, ale okolicznosci zmuszaja;))

Trafilam na twego bloga przez kluwki, czy ty bylas/jestes moze czlonkiem komitetu? Bo ja tak, to znaczy bylam, potem byla 8-miesieczna praktyka w Indiach (echhhh), teraz jest Islandia a od jesieni znowu aiesec, mam nadzieje:)

Swietnie piszesz! Wlasnie jestem na etapie 3 lipca (moje urodziny eheheh), a czytam od pierwszych postow do tych ostatnich, zeby bylo logiczniej - i bede nadal zagladac!!!!:) Ta walka o lozko w pociagu to jak z Indii wyjeta!!! Mysle, ze za jakis czas bedziesz sobie chetnie urzadzala pogawedki z tymi dosiadajacymi, moze juz? Pojecie prywatnosci ma troche inna definicje w Azji, ehehe.

A tak na marginesie, Chiny nigdy nie byly moim faworytem, pod zadnym wzgledem tak naprawde. Ale to sie zmienia. I od wczoraj takze dzieki tobie:) Dziekuje.

powodzenia!
eliza