piątek, 4 lipca 2008

Wystarczyły niecałe dwa dni od mojego przyjazdu, a wiadomość o złotowłosej laowai obiegła już chyba miasto. Nikt nie zwraca na mnie szczególnej uwagi, jestem już jakby przezroczysta. Przynajmniej dziś tak się czuję i mam nadzieję, że to nie zbieg okoliczności i że tak już zostanie.

Znalazłam maleńką siłownię w nowo wybudowanym, jeszcze nie zamieszkałym osiedlu o koszmarnej nazwie w rodzaju „Szczęśliwe Błękitne Wybrzeże” czy „Perłowa Amerykańska Przystań”. Chińczykom kojarzy się to chyba z zachodnim luksusem, dla mnie to tylko nieudana próba zafałszowania sytuacji tego kraju. Tak czy inaczej, przy drzwiach dwornie zasalutował mi strażnik, a piękność w mundurku i białych rękawiczkach oprowadziła mnie od wejścia przez bieżnie i rowerki aż po nowiutkie toalety. Jeśli jest tu siłownia (i kryty basen!), chyba mogę tu żyć.

Wracając na różowym Szanghajskim Marzeniu zatrzymałam się na zieloną herbatę, kupiłam jajka i arbuza na śniadanie. Wszyscy chyba już zrozumieli, że laowai chce się uczyć chińkiego i wzajemnie pokazujemy sobie różne przedmioty – ja powtarzam po chińsku i staram się chłonąć lokalny akcent, oni powtarzają po angielsku, wyraźnie zadowoleni z tej wzajemnej lekcji.

Brakuje mi tylko własnego mieszkania, na szczęście odpowiedzialny za mnie chłopak z Komitetu Lokalnego Aiesec w Pekinie, dowiedziawszy się wczoraj, że dziele lokum z innym nauczycielem, wpadł w prawdziwy szał i zdaje się, że już w poniedziałek przyciśnie moich tutejszych przełożonych.

Mój współlokator to spokojny Meksykanin, miły chłopak, z którym absolutnie nie mam o czym rozmawiać, nie licząc komentowania urody chińskich amantów. Mimo że Arturo jest bardziej dziewczęcy ode mnie, postanowiliśmy zakomunikować w firmie, że to bardzo krępująca sytuacja dla nas obojga, mieszkać z przedstawicielem płci przeciwnej. Mamy nadzieje, że przyspieszy to proces poszukiwania mieszkania dla mnie. Poprzednie, usytuowane na trzynastym piętrze najwyższego budynku w Longchung, ucierpiało w wyniku trzęsienia ziemi.


Obiecałam
dziś mojemu współlokatorowi wypad do centrum Chengdu, do jakiegoś ekskluzywnego i bardzo eleganckiego gejowskiego klubu. Przynajmniej będę miała okazje założyć moje klapki na koturnie. Musimy jeździć do miasta razem, żeby dzielić się kosztami taksówki, bo po 19.00 nie ma już powrotnych autobusów. Rozejrzę się za nowym aparatem, bo nie mam serca fotografować Chin moją "małpką", której soczewka zmętniała już chyba doszczętnie i wszystkie zdjęcia wychodzą zamazane.


Ciągle nie mam odwagi zabrać się, do opisania Longchung. Boję się nieostrożnym słowem spłoszyć jego nierealną atmosferę. Może patrząc przez obiektyw aparatu fotograficznego uda mi się wybrać to co najważniejsze i te właściwe słowa pojawią się same.


Notatka etnograficzna (z ukłonem dla dr Godzińskiej): Tydzień mówienia po angielsku przeplatanego nieśmiałymi próbami używania chińskiego, a już wydaje mi się, że tracę spójność wypowiedzi po polsku. Ciekawe, co na to Noam Chomski.
(tak, to właśnie był żarcik ;)

Brak komentarzy: