niedziela, 27 lipca 2008

Through The Bamboo Forest (Bamboo Sea in The South of Sichuan)

W środę pani dyrektor stanęła w drzwiach biura zagranicznych nauczycieli i z groźną miną wyartykułowała swoim chrapliwym głosem kilka szybkich zdań. Jedynym, co zrozumiałam było moje imię powtarzane średnio co pięć słów. Denna sprawnie przetłumaczyła, że muszę zdecydować, czy jadę w weekend na wyjazd integracyjny ze wszystkimi pracownikami przedszkola. Pomyślałam o pizzy, którą planowałam zjeść w centrum Chengdu w sobotę, ale powiedziałam, że chętnie pojadę i teatralnie pokiwałam głową na wypadek, gdyby mój chiński zawiódł.
O piątej rano w sobotę zapakowałam śniadanie do papierowej torby i powlekłam się na umówione miejsce. Dwa autokary już czekały.
Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do prowincji Yunnan (skąd pochodzi dobrze wszystkim w Polsce znana czerwona herbata, która mi osobiście przypomina zapachem stajnię), zjedliśmy obiad i
już około trzynastej byliśmy w wodnym parku, którego główną atrakcją miał być basen z ogromnymi falami.
Kiedy zobaczyłam Chińczyków stojących w kolejce po kamizelki ratunkowe, nie wiedziałam czego się spodziewać. Za chwile cała grupa stała w wodzie po pas, wszyscy ubrani w pomarańczowe kapoki, niektórzy dodatkowo w dmuchane koła. Zawahałam się przez moment, ale nie znalazłam sensu w zakładaniu kamizelki. Wchodząc do basenu ot tak sobie, wywołałam sensacje. Większe niż zdziwienie Chińczyków na mój widok, było moje zdziwienie, gdy okazało się, że w niemal całym basenie mam grunt... Coś jest nie tak, pomyślałam, ale szybko porzuciłam tę obawę, tłumacząc sobie płytkość basenu ogromnymi falami, na które czekaliśmy.
Czekaliśmy...
I czekaliśmy...
I czekaliśmy...
W pewnym momencie około stu stojących (sic!) w wodzie osób zaczęło odliczać, a z najodleglejszego końca basenu zaczęła wznosić się fala. Wszyscy Chińczycy, trzymając się za ręce, utworzyli kilka wielkich kół i zaczęli piszczeć, jak dzieci w kolejce górskiej. Wyłamałam się z towarzystwa, bo co jak co, ale piszczenie to nie mój styl i razem z jednym jedynym chłopakiem, który nie nosił kamizelki, popłynęliśmy w stronę fali. Nie była zbyt duża, ot, wystarczająca na chwilę zabawy. Za nią przyszły dwie mniejsze i... to był koniec.
Emocje w basenie sięgnęły zenitu i zdawało się, że te pół godziny, które upłynęło, zanim pojawiły się kolejne trzy fale, uratowało ludzi przed niebezpiecznym dla zdrowia nadmiarem ekscytacji...
Więc tak pływają Chińczycy. Może więcej niż na uczeniu angielskiego zarobiłabym ucząc pływania?

Dla mnie największą atrakcję tego dnia stanowił basenik, w którym moczących się w gorącej wodzie
podgryzają małe rybki, co podobno ma zbawienny wpływ na skórę.

Niedziela podobała mi się zdecydowanie bardziej, bo po kolejnych kilku godzinach w autokarze odwiedziliśmy bambusowy las na południu Syczuanu, ten sam, który zagrał w boskich scenach z "Przyczajonego Tygrysa, Ukrytego Smoka" i "Domu Latających Sztyletów". Niestety podążyliśmy skomercjalizowanym turystycznym szlakiem, wzdłuż którego węszący zysk sprzedawcy ryżu, herbaty i amuletów ze sztucznego jadeitu rozłożyli swoje kramy. Mogło być lepiej, ale widoki i tak były piękne. Zastanawiam się tylko, czy może istnieje jakiś inny sposób na podziwianie bambusowego lasu i jeśli to tylko możliwe, podejrzewam że wrócę tam z plecakiem, aby pospacerować z dala od kupującego wszystko, co na jego drodze, tłumu turystów.





2 komentarze:

Magu pisze...

swietne jest to pierwsze zdjecie. no i Twoj new hairstyle :p

buziaki!

bloodsugar pisze...

aaaa piekne! :D piekny krajobraz + piekna zosia, czegóż chcieć więcej

a na tym bambusie to pewnie cos w stylu "kocham jolke" :D