czwartek, 13 listopada 2008

kwa kwa, kaczuszko...

Panienka z Pekinu, której angielskie imię wdzięcznie brzmi Maggie, a adres mailowy to maggiehappiness, co dobitnie świadczy o stopniu zgąbczenia jej mózgu, znów dała popis. Ostatnio, załatwiając mi wizę, bardzo chwaliła się, jaka to ona jest zdolna, bo przedłużyła mi pobyt do sześciu miesięcy. „Sofi, Sofi, teraz możesz zostać w Chinach do kwietnia!” Świetnie, kochana Maggie, ale ja nie chcę zostawać w Chinach do kwietnia. Mam inne plany i jadę na południe. „Ojojoj, jaka szkoda, a może skorzystaj jednak z tej wizy i podróżuj po Chinach...” , tak namawiała mnie dumna z siebie Maggie. Cóż z tego, że ważniejsze dla mnie było dodatkowe entry, możliwość przekroczenia Chińskiej granicy po powrocie z Filipin. Nic to. Cieszyłam się, że mam wizę i gdyby coś z Filipinami nie wypaliło, mogę z Hongkongu spokojnie wrócić do Chin, zobaczyć w końcu wielkiego buddę z Leshan, którego już nie dam rady odwiedzić przed wyjazdem, a później spłynąć w dół nurtu rzeki Chang, czyli Jangcy, aż do Szanghaju. Ale nie!! Nie ma tak dobrze. Wczoraj głupia Maggie dzwoni i pyta, kiedy kończę pracę w Chengdu, bo musi poprosić policję o skasowanie wizy. Cooooooo??? Myślałam, że ją rozszarpię. Okazało się, że w momencie, w którym przestaję być praktykantem nie powinnam mieć wizy typu F. Oczywiście Maggie mogłaby sprawę przemilczeć i nikomu nie mówić, że już nie pracuję w przedszkolu. Nie było by najmniejszego problemu. Ale Maggie, która zazwyczaj o przepisach nie ma pojęcia i łamie je, na moją oczywiście niekorzyść, kiedy już wygrzebała jakiś przepis, chce się go trzymać, po to chyba tylko, żeby udowodnić, że nie jest ignorantką. Robi z siebie tylko jeszcze większą kretynkę i zołzę... A, Bogiem a prawdą, wiza nie jest mi od grudnia do niczego potrzebna, ale brak kompetencji tej panienki, jej krętactwa (posunęła się nawet do okłamania mojego aiesecowego menadżera, żeby nastawić go przeciw mnie i zmusić do kontynuowania pracy w grudniu) i naiwne minki, które stroi, szargają moje nerwy. Gdyby nie to, że kiedy w styczniu dotrę do Pekinu, będzie miał akurat miejsce Festiwal Wiosenny i biuro będzie zamknięte, zasugerowałabym delikatnie przełożonym, że powinni ją zwolnić. Na szczęście wakacje wiosenne powstrzymają mnie przed tym małostkowym posunięciem, którego dopuściłabym się z wielką rozkoszą i bez wyrzutów sumienia.

Dziś na obiad w przedszkolu podano maoyazi, ulubione danie wszystkich nauczycieli; plasterki korzenia lotosu, kiełki soi, kluski ryżowe, wodorosty, paseczki słodkich ziemniaków i, najważniejsze, kawałki kaczki – wszystko w potwornie ostrym oleistym sosie, od którego spuchły mi usta. Miałam wątpliwą przyjemność jedzenia tego wcześniej i drugi raz utwierdził mnie w przekonaniu, że nie lubię maoyazi. A to właśnie ja, za swoją pensję, kupiłam kaczki i wręczyłam je kucharzowi. Gdy ktoś dostaje w pracy premię, awans, albo odchodzi, w dobrym tonie jest zaprosić współpracowników na kolację. W moim przedszkolu załatwia się to bardziej bezproblemowo, po prostu przynosi świeże kaczki. Postanowiłam się nie wyłamywać i zrobić to samo. Moim zdaniem jedzenie było paskudne, ale przedszkolanki zdawały się wniebowzięte. Po obiedzie pobiegłam jak strzała do sklepu na rogu i wzięłam na krechę butelkę mleka orzechowego, które gasi płomienie w żołądku po pikantnym posiłku. Produkuje się je tak samo jak mleko sojowe, z tym że podstawą są orzechy włoskie. Początkowo wydawało mi się wyjątkowo przykre w smaku, teraz nie wyobrażam sobie, jak będę bez niego żyła po powrocie do Polski. Kolejny znak mojego „zchińszczenia”...

Szybka drzemka i wracam do pracy. Na wieczór mam jeszcze pół miski maoyazi, nie dojadłam obiadu. Suuuuper...


1 komentarz:

Magu pisze...

ales sie rozpisala - 2 notki w tak krotkim czasie... i dobrze, chcemy wiecej!

czyli nadal nie wiesz jak z wiza i ponownym wjazdem? nie mozesz jakos sama tego zalatwic, musi Maggie?

trzymaj sie dzielnie, i cierpliwie.., buziaki!