piątek, 14 listopada 2008

Ajajajajajajajajjaj!!!!!

Ogarnia mnie panika, prawdziwe Reisefieber. A było tak nudno! Dodzwoniłam się do linii lotniczych Cathay Pacific, chcąc potwierdzić lot do Manilii. Kupiłam bilety z Hongkongu kilka dni temu w agencji turystycznej na przeciwko przedszkola. Z kupna przez internet nic nie wyszło, bo strona odrzucała moją kartę. Obawy dotyczące biletu się rozwiały, a ja z podziwu wyjść nie mogę, że można kupić prawdziwy bilet lotniczy od kobiety, która nie mówi w żadnym innym języku niż syczuański, siedzi przed komputerem podobnym do amigi, a do jej nabrzmiałej piersi przyssane jest, zawinięte w ręcznik i dobrze związane sznurkiem, niemowlę.
Z Filipin będę musiała przetransportować się do Malezji lub Indonezji, żeby odnowić tamtejszą wizę. Poczytałam trochę w internecie, przegrzebałam fora i encyklopedie i już wiem, że... hmm, chyba, że nic nie wiem... Przede wszystkim jednak nigdzie nie powinnam ruszać się bez latarki czołowej, którą zostawiłam w Polsce, a która zresztą działa już wedle własnego uznania, raz tak, a raz nie. Czyli muszę kupić latarkę. Muszę kupić moskitierę. Widziałam moskitiery na wieczornym targu kilka dni temu, czy może to było dwa miesiące temu?? Jutro będę szukać. I przydało by się coś na... malarię! Nie mam w apteczce leków przeciwmalarycznych.... Muszę mieć! W poniedziałek będę kombinować, na pewno coś wykombinuje.
Już wiem, że z leniwego leżenia na tropikalnej plaży chyba nic nie wyjdzie, skoro znajdę się w bliskości wiosek łowców głów... Palmy niech sobie czekają!! Z resztą na noclegi w bliskości plaż może mi nie starczyć yuanów, znaczy tfu, pesos. Budżet mam mocno ograniczony.
Teraz tylko, aby jak najwięcej przeczytać, jak najwięcej się dowiedzieć, bo za dwa tygodnie wsiadam w pociąg do Hongkongu i czasu na zastanawianie się nie będzie.
Zostały mi tylko dwa tygodnie?? Co to za magiczna granica tych dwóch tygodni, przed którą czas wlecze się okrutnie, za to po jej przekroczeniu pędzi jak szalony!!
Miałam wielkie szczęście, że parę miesięcy temu w hostelu Maki i Sima spotkałam Małgosię, zapaloną podróżniczkę. Dała mi sporo cennych rad. Jej podróżniczy wyczyny, to jest coś! A poza tym, to jedyna Polka, którą spotkałam w Chengdu i z wielką przyjemnością raczyłam się w jej towarzystwie piwkiem. Mam nadzieję, że nasze szlaki skrzyżują się niebawem, choć wygląda na to, że nie nastąpi to w najbliższej przyszłości, bo dziś Małgosia ruszyła do Kunmingu, a dalej jej celem jest Tajlandia. Dostałam od niej namiary do Chinki, która wraz z mężem Anglikiem, mieszka w Hongkongu. Są to podobno bardzo mili ludzie i tam mogę zostawić na ponad miesiąc komputer. Nie chcę się z nim szarpać, jeszcze zawilgotnieje i będę dopiero miała kłopot. Niestety na razie Chiu, bo tak Chince na imię, nie odpowiedziała na mojego maila. Jutro krok następny, telefon. Oby poszło dobrze!


PS. Zajrzałam do mojej miski z maoyazi. Oprócz składników, które wymieniłam wcześniej, znalazłam kawałki odsączanego tofu i grzyby. Ugotowałam ryż i zmieszałam w proporcji 1:1 z daniem, bo potwornie mi się rozgotował i nie nadawał się do spożycia sam w sobie. Wkroiłam do wszystkiego gruszkę, co pewnie każdemu Chińczykowi wydało by się wyjątkowo paskudnym połączeniem. Całość ma teraz smak całkiem niezły, choć nadal jest potwornie ostre i chyba znów spuchną mi usta...






1 komentarz:

adikolor pisze...

pawlikowska bez kitu xD
czeka Cie niezła zabawa... matko to niesamowite że ludzie robią takie rzeczy ;)